Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bohater z czasów PRL może stać się prawdziwym żebrakiem

Tomasz Kubaszewski
- Ilekroć zaczynałem stawać na nogi, dostawałem kolejny cios - mówi Mirosław Basiewicz
- Ilekroć zaczynałem stawać na nogi, dostawałem kolejny cios - mówi Mirosław Basiewicz T. Kubaszewski
Urząd skarbowy naliczył mu podatek, który, jak sądzi, powinien być przedawniony. - Teraz, to już definitywnie pójdę z torbami - mówi Mirosław Basiewicz, mieszkający na Suwalszczyźnie działacz opozycji demokratycznej. - Wykończyli mnie jak w czasach PRL.

Przypomnieli sobie po dwudziestu latach

Basiewicz, to postać wręcz legendarna. Mało kto, tak jak on, naraził się komunistycznym władzom. Najpierw tworzył związki zawodowe w milicji obywatelskiej, a potem szukał ofiar obławy augustowskiej. A to nie były żarty. Bo władza ludowa na milicji się opierała. Tutaj lojalność musiała być stuprocentowa. Cały ustrój opierał się zaś na poddaństwie Związkowi Radzieckiemu. Nikt nie mógł wiedzieć, że to państwo w lipcu 1945 roku wymordowało na terenie Suwalszczyzny kilkaset osób.

- To właściwie cud, że tzw. nieznani sprawcy w tamtych czasach się mną nie zajęli i nie zaginąłem w tajemniczych okolicznościach - mówi Mirosław Basiewicz. - Ale wiele gróźb dostawałem.

Choć za polską demokrację nadstawiał kartu, nic dobrego go w tej nowej Polsce nie spotkało. - Ci, którzy ścigali mnie w czasach PRL i grozili śmiercią, opływają w dostatkach - mówi. - A ja niedługo znajdę się pewnie na bruku.

Z pochodzenia jest warszawianinem. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku wstąpił do milicji obywatelskiej. Jak mówi, nie ze względów ideologicznych, lecz dlatego, że chciał łapać przestępców. Niedługo potem nadeszła era tzw. pierwszej Solidarności. To wtedy Basiewicz zaangażował się w tworzenie związków zawodowych w milicji. W czerwcu 1981 r. wyrzucono go za to z pracy. Po wprowadzeniu stanu wojennego został internowany. Za kratami spędził siedem miesięcy - w sześcioosobowej celi, z ubikacją, która nie była nawet osłonięta kotarą.

Niedługo po wyjściu na wolność wezwano go do SB. Próbowano wymusić listę z nazwiskami tych, którzy zapisali się do milicyjnych związków. Basiewicz, mimo gróźb, że coś złego może mu się przydarzyć, nigdy tej listy nie ujawnił. Uchronił w ten sposób wiele osób przed represjami. W SB dowiedział się, że ma tydzień na wyprowadzkę z Warszawy. Dostał tzw. wilczy bilet. Nigdzie nie mógł znaleźć pracy. Wylądował więc u dziadków w gminie Giby. Zajął się prowadzeniem gospodarstwa.

Bardzo je rozwinął. Wybudował chlewnie, wyremontował oborę. Jako rolnikowi szło mu całkiem dobrze do momentu, gdy w 1987 r. nie zaczął tworzyć Obywatelskiego Komitetu Poszukiwań Mieszkańców Suwalszczyzny Zaginionych w Lipcu 1945 r. A mord dokonany przez sowietów, wspieranych przez ich polskich współpracowników, należał do największych tajemnic PRL. Nie można było o tym nawet wspomnieć. Gospodarstwo Basiewicza funkcjonariusze SB nachodzić teraz regularnie. Odradzali zajmowania się sprawą zaginionych, straszyli. W końcu ktoś zaorał drogę do gospodarstwa. Nie można było tam dojechać.

Ale to, co najgorsze, spotkało Basiewicza u schyłku PRL. Nagle padło ponad 100 świń. Trudno było mieć wątpliwości, że zwierzęta otruto. Sprawcy, rzecz jasna, pozostali nieznani.

Basiewicz nigdy łatwo się nie poddaje. Wziął kredyt i zaczął odbudowywać hodowlę. Nadeszła jednak era Balcerowicza. Niemal z dnia na dzień zmieniła się sytuacja ekonomiczna kraju. Rolnik wpadł, jak wielu mu podobnych, w pułapkę zadłużeniową. I już z niej nie wyszedł. Gospodarstwo splajtowało. Basiewicz został z długami.

Powoli, to powoli, ale znowu zaczął stawać na nogi. I nagle, całkiem niedawno, otrzymał pismo z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, że ma względem tej instytucji jakieś zaległości... Sprawa dotyczyła 1992 roku!

- Wcześniej agencja o niczym takim mnie nie informowała, nie otrzymałem żadnego pisma - opowiada Basiewicz. - Tymczasem okazało się, że od długu narosło mi 100 tys. zł odsetek.

ARiMR chyba poczuwała się do winy, bo bez szczególnych problemów zgodziła się na umorzenie całej kwoty.

I wtedy do dzieła przystąpił urząd skarbowy. Naliczył Basiewiczowi podatek od umorzenia. To prawie 30 tys. zł.

- Tak działa bandyckie państwo - oburza się Basiewicz. - Instytucja państwowa zapomniała mnie poinformować o zaległościach. Przez lata narastały odsetki. Kiedy ta instytucja je umarza, inna, zdając sobie sprawę, że mnie to pogrąży, dowala podatek. A przecież istnieje tzw. ważny interes podatnika. Urząd mógłby odstąpić od egzekucji. Poza tym, zobowiązania podatkowe przedawniają się po dziesięciu latach. A sprawa dotyczy przecież początku lat dziewięćdziesiątych!
Radosław Hancewicz z Izby Skarbowej w Białymstoku, ze względu na obowiązującą tajemnicę, o szczegółach sprawy Basiewicza informować nie chce. Zaznacza jedynie, że o przedawnieniu w podobnych przypadkach mowy być nie może. Bo liczy się ono nie od powstania danego zobowiązania, lecz od konkretnej decyzji, czyli umorzenia długu. A to nastąpiło nie w latach dziewięćdziesiątych, ale całkiem niedawno.

Mieszkanie zalane fekaliami

- Urzędnicy zawsze znajdą uzasadnienie dla swoich działań - komentuje Basiewicz. - Pewnie mogli zrobić to, co zrobili, ale mogli też postąpić inaczej.
Żeby zapłacić wydumany podatek, musiał wziąć kredyt. Teraz przyszedł czas na spłatę.

- Ledwo wiążę koniec z końcem - żali się. - Od paru lat prowadzę wydawnictwo. Książki sprzedają się coraz gorzej. Nie mam z czego tego kredytu spłacać.
Nie jest więc wykluczone, że bohater z czasów PRL rzeczywiście stanie się prawdziwym żebrakiem - takim, który nie ma co jeść i gdzie mieszkać.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to, że taki los spotyka mnie w wolnym kraju, o który walczyłem - mówi. - Wciąż jestem prześladowany. Ktoś powie pewnie, że to spiskowa teoria dziejów. Ale gdyby znalazł się w mojej sytuacji, zmieniłby zdanie.

Basiewicz przypomina różne przypadki z ostatnich dwudziestu paru lat. Np. jak w Spółdzielni Mieszkaniowej w Sejnach został usunięty z mieszkania, choć zaczął spłacać zaległości czynszowe.

- Zaproponowano mi pomieszczenie w piwnicy o powierzchni 5 metrów kwadratowych, zalane fekaliami - wspomina. - Prezesem spółdzielni był w tym czasie były gminny sekretarz PZPR.

Wspomina też starszą już wiekiem suwalską prokuratorkę, która reprezentowała państwo, gdy wystąpił o blisko 3 mln zł odszkodowania za represje z czasów PRL. Na sali sądowej atakowała go tak, jak za komuny. Nawet postronni obserwatorzy byli mocno zniesmaczeni.

Suwalski sąd przyznał mu wtedy 300 tys. zł. Ale prokuratura uznała, że to zdecydowanie za dużo i się odwołała. Sprawa przechodziła potem przez kolejne instancje, aż Basiewiczowi zasądzono nieco ponad 30 tysięcy.

- To żenujące, jak traktuje się takich ludzi, jak ja - podsumowuje.

Kilka lat temu pojawił się projekt, by dla osób szczególnie zasłużonych dla polskiej demokracji stworzyć specjalny fundusz. Pieniądze miały pochodzić z obniżenia emerytur byłych ubeków.

Ostatecznie, ubecy zaczęli dostawać co miesiąc tylko nieco mniej, a fundusz nigdy nie powstał.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna