Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Byłem w szponach demona. Z Krzysztofem Krawczykiem rozmawiał Krzysztof Zyzik

Krzysztof Zyzik
Krzysztof Zyzik
Z Krzysztofem Krawczykiem rozmawiał Krzysztof Zyzik, dzisiejszy redaktor naczelny nto.
Z Krzysztofem Krawczykiem rozmawiał Krzysztof Zyzik, dzisiejszy redaktor naczelny nto. Archiwum
"Nieraz dawałem tu banię, na tej sali. Ja się wtedy faktycznie nie oszczędzałem. Jak miałem w kalendarzu trzy koncerty dziennie, to mówiłem: co, tylko trzy?! Tradycją było, że po każdym koncercie odreagowywało się emocje, narkotykiem była ciepła wódka. Na nogi stawiał mnie boczek z jajami, nauczył mnie tego ówczesny kierowca "Trubadurów". Dziś, jak pan widzi, też zamówiłem podsmażany boczek, choć wczoraj nie imprezowałem. To, że dziś nie jestem alkoholikiem, to jest jakiś cud." Zapraszamy do lektury wywiadu sprzed lat!

- Siedzimy w restauracji hotelu "Mercure", dawniej "Opole", obok na ścianie wisi pana zdjęcie, jeszcze z "Trubadurami". To był szalony okres pańskiego życia?
- Nieraz dawałem tu banię, na tej sali. Ja się wtedy faktycznie nie oszczędzałem. Jak miałem w kalendarzu trzy koncerty dziennie, to mówiłem: co, tylko trzy?! Tradycją było, że po każdym koncercie odreagowywało się emocje, narkotykiem była ciepła wódka. Na nogi stawiał mnie boczek z jajami, nauczył mnie tego ówczesny kierowca "Trubadurów". Dziś, jak pan widzi, też zamówiłem podsmażany boczek, choć wczoraj nie imprezowałem. To, że dziś nie jestem alkoholikiem, to jest jakiś cud.

- Damskiego towarzystwa też pan sobie nie żałował.
- Choćbym się opędzał, to kobiety i tak mnie dopadały. Doszło do tego, że siadałem w najciemniejszym kącie restauracji. Nic to jednak nie dawało, popularność robiła swoje. Muszę jednak powiedzieć, że nigdy nie byłem szmaciarzem, trzymałem klasę, wszystkie swoje dziewczyny i kochanki traktowałem z atencją.

- Dziewczyny jeździły za wami po Polsce?
- Wtedy nie było czegoś takiego, pewnie ze względów finansowych. Raz tylko mieliśmy w "Trubadurach" sytuację, kiedy za jednym z kolegów ciągnęła się jakaś dziewczyna, która uciekła z domu. Jej rodzina wdała się w pościg, gonili nas po całej Polsce. Familia była dosyć liczna, mieli dobry samochód. To się mogło naprawdę źle skończyć, ale nastąpiły jakieś negocjacje i sprawa zakończyła się pokojowo.

- Na początku lat 80. wyjechał pan do Stanów. Dlaczego?
- Obraziłem się na ówczesnych prominentów. Zostałem oskarżony o działalność podziemną, ktoś na mnie nadał. Ówczesny prezes radiokomitetu, krwawy Maciek, skreślił mnie ze wszystkich programów radiowych i telewizyjnych. Stwierdziłem, że nie będę z kretynami rozmawiał, że szkoda mojego czasu. Dostałem wtedy propozycję wyjazdu do USA na koncerty. Zrobiłem jedną trasę, potem drugą, śpiewałem na okrągło przez trzy miesiące. Brałem wtedy 800 dolarów na tydzień. To była góra szmalu, w Polsce się żyło za dolara dziennie.

- Grał pan tylko dla Polonii?
- Z początku tak. Potem mój ówczesny menedżer Zbyszek Niemczycki załatwił mi koncerty w takich miejscach jak Las Vegas, Atlantic City. Śpiewałem dla sfrustrowanych palantów, którzy przegrali przed chwilą na ruletce masę forsy. Bawiłem ich, opowiadałem dowcipy. To były takie klimaty, że gość krzyczy: "Skąd jesteś?!". Ja odkrzykuję: "From Poland". On na to: "Holland!". Udało mi się wtedy wejść na amerykańskie listy przebojów, byłem na 7. miejscu w trzech stanach. Za mną byli tacy wykonawcy jak Bee Gees, Olivia Newton John.

- Ale zamiast pójść za ciosem, pogrążał się pan w alkoholu i narkotykach.
- Niestety, tak było. Miałem takie cugi, że pół roku nie trzeźwiałem. Najgorzej jednak było, kiedy spotkałem lekarza polskiego pochodzenia, który zrobił ze mnie lekomana. Zresztą potem okazało się, że on sam jest lekomanem. On dawał mi lekarstwa na wszystko. Zastrzyk na dobry koncert, na dobry seks, dobre budzenie i wypróżnienie. W tym samym czasie, przez dobre pół roku, byłem klientem dilera narkotykowego. Doszło do tego, że od koki zaczynałem dzień: bum! bum! - dwa strzały w nos. To generalnie było przyjemne, podobało mi się, szczuplutki się zrobiłem. Ale w pewnym momencie od nadmiaru koki zaczął mi strasznie krwawić nos. I ten mój pan doktor zaproponował mi wtedy: wiesz co, ja ci zrobię operację, włożę ci do nosa takie plastikowe rureczki, będziesz mógł ciągnąć kokę całe życie, od tego jeszcze nikt nie umarł. Ta operacja miała kosztować 16 tysięcy dolarów. Ja dzięki Bogu nie miałem tyle kasy...

- Miał pan jakiś moment krytyczny, po którym się opamiętał?
- A gdzie tam, żadnych takich momentów, żadnych depresji, podziwiania sufitu. Mnie się wtedy takie życie podobało. Nawet te narkotyki mnie specjalnie nie zniszczyły. Człowiek się w Polsce tak zakonserwował, że nawet amerykańska koka nie była mnie w stanie zwalić mnie z nóg.

- Jak to się stało, że stał się pan głęboko religijny?
- Wszystko się zmieniło, kiedy poznałem żonę. To się zbiegło z moim wewnętrznym przeobrażaniem, dziś wiem, że przemawiał do mnie Bóg we własnej osobie, to on mi zesłał Ewę. Zaczęło się od zapalania czerwonego światełka na różne sprawy, w końcu zupełnie się nawróciłem. Do dziś wożę w samochodzie Biblię. Jak mam dół, to otwieram sobie w dowolnym miejscu, czytam i już mi dobrze.

- Tak z dnia na dzień z zaćpanego playboya zmienił się pan w namiętnego czytelnika Biblii?
- Nie od razu. Historia z moim nawróceniem jest namacalnym przykładem obecności szatana na świecie. Bo demon nie chciał mnie puścić, trzymał mnie sk...syn mocno. Jedynie moja żona byłaby w stanie opowiedzieć, co ze mną wtedy przeszła. Jechałem kiedyś z Ewą samochodem, wjeżdżamy na most. I nagle słyszę komendę, jakby ze środka głowy: a teraz kierownica w prawo i po kłopotach. No i ja to zrobiłem, nagle skręciłem w prawo, wjechałem na barierkę. Przejechaliśmy samochodem po tej barierce, żona przechwyciła kierownicę, cudem się nie rozbiliśmy. Szatan trzymał mnie jeszcze półtora dnia, Ewa stoczyła heroiczną walkę. Mówiła do mnie: "Będziemy odmawiać różaniec", a ja do niej krzyczałem zmienionym głosem: "Jaki różaniec, mam w dupie różaniec!". Żona opowiadała mi potem, że byłem innym facetem, miałem przerażający głos i wyraz twarzy. Po tym dramatycznym przejściu szatan odpuścił, przegrał. Poczułem się jak nowo narodzony.

- Dziś, kiedy na ulicy mija pan zgrabną dziewczynę w kusej spódniczce, obejrzy się pan?
- Zwrócę na nią uwagę na zasadzie pięknego obrazka.

- A grzeszne myśli?
- Proszę pana, moja żona ma takie nogi, jakby pan zobaczył... Jest takie mądre porzekadło: nie ma pizdy ze złota. Nie zdradziłem mojej żony nigdy. Uważam, że ci, co zdradzają swoje żony, są nienormalni. Jak można tak krzywdzić drugą osobę! Z Ewą jesteśmy ze sobą bardzo długo, ale ciągle jest nam dobrze, bawimy się seksem, moja żona ma w tych sprawach wybujałą wyobraźnię. Po co ja bym ją miał teraz zdradzać, dla sportu? Ja mam 55 lat!

- Chodzi pan do kościoła, modli się co wieczór?
- No pewnie. Modlę się na różne sposoby. Tradycyjnie, z "Drogi do nieba", ale też swoją osobistą modlitwę serca. Na przykład podniosę ręce do góry i ze łzami w oczach powiem "Chwała Tobie, Panie". I to mi wystarczy. Do kościoła oczywiście chodzę, z całą rodziną. Kościół jest o tyle ważny, że tam jest Eucharystia, ciało Chrystusa. Ja to nazywam taką aspiryną dla ducha.

- Czy wpływ na pana nawrócenie miał dom rodzinny, wartości, które pan z niego wyniósł?
- Ogromny. Moje nawrócenie było taki symbolicznym powrotem do domu, po 24 latach zagubienia, szaleństwa. Mój dom był pełen miłości i dobroci. Wtedy w okolicy było dużo biednych ludzi, oni przychodzili do naszego domu po chleb, żaden biedak nie wyszedł od nas głodny. Nie pamiętam niedzieli bez kościoła, bez niedzielnego obiadu, spaceru. Ojciec, który był aktorem, długo czytał nam na dobranoc Sienkiewicza. Tato był niezwykle dobrym człowiekiem. Na jego pogrzebie była masa ludzi, których ja nigdy nie znałem. Okazało się, że on pomagał wielu ludziom, nie chwaląc się tym. To mi bardzo zaimponowało. Kiedy dziś czytam o moim przyjacielu Zbyszku Niemczyckim, że on pomógł temu i tamtemu, to ja myślę: po co o tym trąbisz, rób to po cichu, a zapłacą ci w niebie...

- Kiedy utracił pan wiarę?
- Właśnie na pogrzebie ojca, byłem wtedy 16-letnim chłopcem. Ja sobie w myślach powiedziałem: "Nie ma Boga, bo gdyby on był, to by mi nie zabrał taty". Wtedy przestałem chodzić do kościoła i konsekwentnie przez 24 lata nie chodziłem. Teraz, już po moim nawróceniu, często rozmawiam z ojcem, zupełnie przestałem się bać śmierci. Pamiętam, że tato, jak już był chory, mówił mi: "Pamiętaj, żadnego płaczu na pogrzebie, niech będzie orkiestra, niech ludzie się cieszą, bo ja już będę w innym świecie". Ateiści robią oczywiście wszystko, aby naukowo wykluczyć istnienie życia pozagrobowego. Ja im przypominam, że nawet Einstein mówił: "Na końcu każdego wzoru wychodzi mi miłość".

- W branży mówią o panu: "król kiczu". Po powrocie ze Stanów wpadł pan w objęcia disco polo.
- Niech gadają, co chcą. Poszedłem do "Disco relaksu", żeby przeżyć, nie miałem innych propozycji. Jak stawałem w telewizji publicznej na komisji, to szanowni "pampersi" od pana Walendziaka robili wszystko, żeby mnie skasować. Dałem im jedną piosenkę, a oni do mnie, że tak się już nie śpiewa. Kazali zrobić coś "á la Phil Collins. Jak im coś takiego przyniosłem, to się okazało, że "to nie jest Krawczyk!". Jestem ambitny, uznałem, że nie będę się dłużej prosił. I wtedy zjawił się facet z "Disco relaksu". Przyniósł w zielonej torbie kupę pieniędzy i powiedział: "Jedziemy do Ameryki nakręcić sześć teledysków". Ostrzegł mnie też: "To jest program kontrowersyjny, będziesz się z tego długo tłumaczył".

- Wykrakał...
- No tak. Ale dziś zrobiłbym to samo. Ja im dawałem dobrą muzykę taneczną, z wyśmienitymi tekstami, nie mającymi nic wspólnego z tymi głupotami w stylu "majteczki w kropeczki". Oglądało mnie 8 milionów ludzi, dostałem furę propozycji koncertowych. Mój kalendarz z tamtych lat jest czarny od terminów, grałem 30 koncertów w miesiącu. Okazało się, że wszyscy na około obsrywali ten Polsat, ale program oglądali, łącznie z menedżerami. Dlatego też opinia branży generalnie mi zwisa, niech gadają o mnie co chcą. Gdybym się przejmował "warszawką", musiałbym się tam przeprowadzić. Ja wolę mieszkać z żoną w lesie pod Łodzią, ognisko sobie zapalić...

- Triumfował pan ostatnio w Sopocie. Wystąpił pan z wielkim Goranem Bregoviciem, ale największe owacje zgarnął Krawczyk...
- Miałem potworną tremę. Tam na widowni, czekało 6 tysięcy ludzi. Bregovic kochany przyjaciel, specjalnie przeciągał instrumentalny wstęp, żeby ludzie się znudzili, żebym miał dobre wejście. Potem Goran musiał się tłumaczyć ludziom z telewizji, że tak przekroczył czas. Bóg mi tego Gorana zesłał.

- Odkuł się pan finansowo po nagraniu płyty z nim?
- Nie, podpisałem kiepski kontrakt. Gdyby płyta rozeszła się w nakładzie miliona, to bym to poczuł w kieszeni. Ale na razie poszło sto tysięcy, co i tak nie jest złym wynikiem jak na te straszne czasy. Ja tę płytę traktuję jako trampolinę do dalszej kariery. Ale muzycznie jestem z niej zadowolony, to taka perełka w mojej kolekcji. Nieskromnie powiem, że plecy mnie już bolą od poklepywania na ulicy.

- Zarabia pan głównie na koncertach?
- Z tego żyję, choć kokosów nie mam. Może gdybym był członkiem "Ich Troje"... Bo ja mam skromne stawki. Jak dostanę za koncert 8 tysięcy złotych, to pod odtrąceniu kosztów i podatku zostaje mi w kieszeni dwa tysiące za występ.

- Jak zdrówko?
- Dziękuję, prawe biodro mi ostatnio doskwiera, to jeszcze po wypadku z 1988 roku, ledwo wtedy przeżyłem. Mam w planie operację tego biodra, ale to wymaga czasu, trzy miesiące grania trzeba by sobie odpuścić. Mnie nie stać na trzy miesiące wakacji, poczekam, aż będę miał więcej luzu. Lekarze pocieszają, że taką operację można zrobić po sześćdziesiątce, więc mam jeszcze parę lat rezerwy. Teraz muszę się tylko oszczędzać, na przykład w samochodzie nigdy nie siedzę, tylko leżę. Poruszam się obszernym vanem, z tyłu mam wyrko z telewizorem.

- Wyznaczył pan sobie jakąś granicę, do kiedy będzie pan śpiewał?
- Tak długo, dopóki ludzie będą chcieli mnie słuchać. Żeby jeszcze ci moi kochani słuchacze do sklepu poszli... Bo moje pokolenie w ogóle nie kupuje płyt, do sklepów muzycznych wchodzą same siuśmajtki. Ludzie muszą zrozumieć, że jeśli chcą, aby ten Krawczyk dalej się bujał na scenie, to muszą pójść do sklepu po płytę.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Byłem w szponach demona. Z Krzysztofem Krawczykiem rozmawiał Krzysztof Zyzik - Nowa Trybuna Opolska

Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna