Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Carl Wilkins: To strach wywołał ludobójstwo

Redakcja
Carl Wilkins spotkał się ze studentami Wydziału Prawa Uniwersytetu w Białymstoku
Carl Wilkins spotkał się ze studentami Wydziału Prawa Uniwersytetu w Białymstoku
Matki, żeby uratować swoje dzieci, oddawały je do sierocińca. Same wychodziły, a na zewnątrz je zabijano. Ludobójstwo w Rwandzie przeżył Amerykanin Carl Wilkins. O swoich dramatycznych doświadczeniach opowiada Julii Szypulskiej.

Jak pan się znalazł w Afryce?
- Pojechaliśmy do Rwandy z żoną w 1989 r. Wcześniej jednak, w 1981 roku znaleźliśmy się w Zimbabwe.

Poznaliśmy się z Teresą w liceum, potem studiowaliśmy księgowość. Po tygodniu od zakończenia studiów pobraliśmy się, a po sześciu tygodniach pojechaliśmy do Zimbabwe, aby tam uczyć. Nasze córki, Mindy i Lisa, się tam urodziły. Po sześciu latach od zakończenia studiów wróciliśmy do USA. Zdobyłem tam tytuł MBA. W Stanach urodził się też mój syn Sean. Potem przeprowadziliśmy się do Francji, aby nauczyć się języka francuskiego, później zaś do Rwandy na sześć lat. To piękny kraj, w którym zdarzyło się wiele pięknych rzeczy. Mamy też burzliwą historię z nim związaną. W Rwandzie pracowałem z Kościołem Adwentystów Dnia Siódmego na takiej samej zasadzie jak Caritas. Pomagałem budować szkoły oraz realizowałem inne, podobne projekty.

W 1994 roku, kiedy w Rwandzie plemię Hutu postanowiło rozprawić się z Tutsi i zaczęło się ludobójstwo, siły ONZ ewakuowały wszystkich cudzoziemców. Pan, jako jedyny Amerykanin, został...
- Kiedy wszyscy decydowali się, co dalej robić, razem z żoną postanowiliśmy zostać. Zrobiliśmy to z powodu ludzi, którzy pracowali w naszym domu. Oboje pochodzili z plemienia Tutsi. Nie mogliśmy ich zostawić bez pomocy. Wielu ludzi błagało żołnierzy ONZ i dziennikarzy, żeby ich nie zostawiać. Jednak, jak wiadomo, gdy żołnierz nakazuje wsiadać, to nikt z nim nie dyskutuje.

Hutu doskonale wiedzieli, że gdy zostanie zabity biały żołnierz, społeczność międzynarodowa szybko wycofa się z Rwandy. I tak też uczynili. Po zamachu na prezydenta udali się do domu premiera bronionego przez 10 belgijskich żołnierzy i 20 z Afryki Zachodniej. Belgów zabrali do obozu, gdzie byli torturowani, zabici i poćwiartowani na kawałki. Plan Hutu się powiódł. Zdecydowano o wycofaniu sił ONZ z Rwandy.

Nie próbowaliśmy się z Teresą nawzajem przekonywać, że trzeba tam zostać. Spytałem swoją córkę Lisę, czy się boi. Ona odparła, że nie, bo mama się nie boi. Postanowiliśmy, że zostaniemy maksymalnie dwa tygodnie. Zostaliśmy trzy miesiące.

Ludzie, którzy u was mieszkali, przeżyli?
- Kiedy spotkaliśmy się po wojnie ona była już dorosłą kobietą, założyła rodzinę. Poznałem jej męża, wspaniałego człowieka i ojca. Należał do plemienia Hutu. Spytałem ją, dlaczego wyszła za kogoś, kto należy do plemienia wroga. Z początku nie rozumiała moich pytań. Później zaś odparła, że wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. Doszedłem wtedy do wniosku, że całe to ludobójstwo nie było wynikiem nienawiści, ale strachu. Ale jest jeszcze potężniejsze uczucie niż strach. Jest nim miłość.

Cały czas byliście z żoną razem?
- Żona przeprowadziła się z dziećmi do Nairobi, gdzie starała się wieść normalne życie, prała, sprzątała, uczyła dzieci. Niemal codziennie kontaktowała się ze mną przez radio. Nie mogłem za bardzo wychodzić z domu z uwagi na ostrzał z moździerzy i karabinów, za to żona miała ciągle coś do roboty.

Co się działo, kiedy wybuchły walki?
- Od środy wieczorem zaczęto zabijać Tutsi. W czwartek zabijano ludzi z naszej okolicy. Mój sąsiad, bankier z licznymi kontaktami na światowych rynkach, przesadzał swoje dzieci przez ogrodzenie sąsiadującego z jego domem sierocińca. Miał nadzieje, że chociaż one przetrwają to ludobójstwo. Wraz z żoną schował się zaś w szafie pod schodami. Po pewnym czasie bojówki zaczęły się dobijać do jego domu. Po przeszukaniu znaleźli sąsiadów, torturowali, zamordowali, a ciała przerzucili przez ogrodzenie. Później widzieliśmy, jak wynoszą z ich domu kanapę, telewizor...

Kto panu pomógł?
- Ludzie z bojówek przyszli i pod naszą bramę, z meczetami, pałkami, może nawet z karabinami. Jednak nie weszli do domu, bo nasze sąsiadki, starsze kobiety, powstrzymały ich. Zrobiły to nie bronią, ale opowieściami. Zmieniły zamiary zabójców opowiadając, jak od czterech lat mieszkamy tutaj i jak nasze dzieci bawią się z ich dziećmi.

Dlaczego inni sąsiedzi nie przeciwstawili się oddziałom zabójców? Wydaje mi się, że niektórzy z nich nie byliby w stanie tego zrobić, gdyż musieliby się przeciwstawić swojemu kapłanowi, pastorowi, nauczycielowi w szkole lub jej dyrektorowi. W tej właśnie elitarnej, wykształconej grupie rozwijała się ta ideologia, że musimy się pozbyć Tutsi. Że nasz kraj będzie lepszy bez nich.

Jak pan pomagał ludziom podczas masakry?
- W czasie zamieszek musiałem zacząć handlować ze złodziejami. Kupowałem od nich mleko dla dzieci z sierocińca i paliwo do mojego samochodu. Współpracowałem nawet z Tharcisse Renzaho. Obecnie jest on sądzony za ludobójstwo. Wcześniej nie mogłem wyjść z domu przez trzy tygodnie z uwagi na trwającą 24 godziny "godzinę policyjną". Każdy, kto chciał wyjść, musiał mieć rządową zgodę na wyjście.

Zbrodniarz Tharcisse Renzaho był wobec mnie bardzo uprzejmy. Gdy się dowiedział gdzie mieszkam, zaproponował mi obstawę. Grzecznie odmówiłem. Poprosiłem go o pomoc dla dzieci z sąsiadującego z domem sierocińca. Dzieci umierały tam z powodu biegunki i dyzenterii, nie miały wody i jedzenia, były niedożywione.

Poprosiłem też pułkownika głównodowodzącego oddziałami o pozwolenie na przeniesienie rzeczy dzieci do innego miejsca. Odwołałem się do jego dobrej natury, do przyzwoitości, którą jak sądzę posiada każdy człowiek. Zgodził się, sporządził list z rządowa pieczęcią. Udałem się z dokumentem do sierocińca i wręczyłem go dowódcy oddziału. Zobaczył on podpis i pieczęć i natychmiast zorganizował ludzi do zbiórki. Zwrócił się do nich: "Pomóżcie temu mężczyźnie załadować ciężarówkę". To było niesamowite. Razem z 12 ludźmi pracowałem ponad dwie godziny. Na jednym ramieniu nieśli koce z rzeczami sierot, na drugim karabin maszynowy. Nawet pomogli mi znaleźć inną ciężarówkę, bo moja była za mała.

Czym się pan teraz zajmuje?
- W Ameryce cały czas odwiedzam szkoły i opowiadam o tym, co widziałem. Cieszę się też, że mogę być tu i rozmawiać z wami. Mam nadzieję, że historie, które opowiem, pomogą wam lepiej zrozumieć, co działo się w Rwandzie, a co ważniejsze, co możemy uczynić, aby powstrzymać myślenie, że będzie lepiej, gdy pozbędziemy się kogoś z tego świata.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna