Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Co łączy pastora z Węgorzewa i pogromcę Drakuli?

Helena Wysocka
W dziele Stockera i w pracach pastora Helwinga krew leje się strumieniami, lecą głowy i trzaskają wieka trumien. I poskramiacz zabobonów, i pogromca Drakuli pilnują, aby triumfowała sprawiedliwość
W dziele Stockera i w pracach pastora Helwinga krew leje się strumieniami, lecą głowy i trzaskają wieka trumien. I poskramiacz zabobonów, i pogromca Drakuli pilnują, aby triumfowała sprawiedliwość H. Wysocka
W węgorzewskim Muzeum Kultury Ludowej znajduje się jedyny obraz pastora Jerzego Andrzeja Helwinga. - Wcześniej wisiał on nad konfesjonałem, w miejscowym kościele - mówi Krystyna Jarosz.

To postać wybitna - podkreśla Krystyna Jarosz, kustosz Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie, które wciąż odkurza pamięć o duchownym. - Wielki miłośnik regionu oraz lokalny patriota. Tymczasem pojawiła się teza, że życiem mazurskiego pastora inspirował się pisząc słynną powieść o wampirach Bram Stoker. Stworzył on bowiem postać profesora van Helsinga, lekko szalonego geniusza walczącego z Drakulą.

- Był węgorzewski pastor van Helsingiem swoich czasów - przekonuje Adam Węgłowski w wydanej właśnie książce "Bardzo polska historia wszystkiego".

Przypomina, że i w dziele Stokera, i w pracach Helwinga krew leje się strumieniami, lecą głowy i trzaskają wieka trumien. Jest jeszcze jedna wspólna rzecz: zarówno w realnym świecie poskramiacz zabobonów, pastor Helwing, jak też w świecie fikcji profesor van Helsing pilnują, aby triumfowała miłość oraz sprawiedliwość. Czy to przypadek?

Krystyna Jarosz zauważa, że mieszkańcy Mazur słynęli z wybujałej religijności. W ich naturze był zabobon. Trudno więc się dziwić, że walczył z nią pastor, który swoim myśleniem, choćby z racji wszechstronnego wykształcenia wyprzedzał czasy, w jakich przyszło mu żyć.

Drakula też był wilkiem

Jerzy Andrzej Helwing urodził się w rodzinie węgorzewskiego pastora w 1666 roku, czyli dwa stulecia przed Stokerem, autorem powieści o Drakuli. Otrzymał on staranne wykształcenie. Studiował filozofię i teologię, władał dwoma językami, dużo podróżował. Nim osiadł w rodzinnych stronach, objechał między innymi Niemcy i Włochy.

W 1725 roku, po śmierci ojca, został proboszczem węgorzewskiej parafii. Interesowały go nie tylko ludzkie dusze, ale też natura. Zbierał wszystko, co się dało. Gromadził skamieliny i badał pozostałości po pruskich plemionach - kamienną broń oraz narzędzia. Duchowny utworzył ogród botaniczny w Stulichach, gdzie hodował rośliny egzotyczne i wydawał zielniki. Można je nazwać wielką księgą darów natury. Opisuje w niej bowiem 1200 dzikorosnących oraz 300 obcych w Prusach roślin.

- Był Mazurem wychowanym na styku wpływów niemieckich i polskich, wykształconym po europejsku, przywiązanym do rodzinnej ziemi - ocenia Węgłowski.

Rejestrował bodajże wszystkie historie, o których słyszał. Także te kuriozalne. Stąd opowieść o koniu z królewskiej parady, który posiadał aż sześć kończyn. Podobno dwie z nich wyrastały z tylnych kończyn i tam zwisały. Pastor nie pominął też innych zwierząt, choćby należącego do szewca woła, któremu jedna kończyna wyrastała z grzbietu. Podobną krowę - jak zauważył duchowny - hodowano także w Królewcu.

Osiadły na Mazurach naukowiec w swoich esejach wspominał sporo o wilkołakach i niedźwiedziołakach. To bestie, które potrafiły przybierać rozmaite wcielenia. Podobnie jak książkowy Drakula, który potrafił przeistaczać się m.in. w ogromnego wilka.
Mazurski pastor szydził z przekazów historycznych, w których ludzie stawali się wilkołakami. Wśród opisanych przez niego wielu historii znajduje się m.in. ta o człowieku, który rzekomo dwa razy w roku potrafił przemieniać się w wilka.

"To był bardzo szpetny człowiek, podobny do dzikiego zwierza, miał on rany w dolnej części twarzy, które - jak sądzono - powstały wskutek pokąsania go przez psy" - opowiadał.

Chłopi podejrzewali mężczyznę, że działa na ich szkodę, że rozszarpuje im bydło. Pojmali więc nieboraka i doprowadzili przed oblicze księcia pruskiego, aby postanowił, co dalej z nim począć. Książę, nim podjął decyzję, chciał zobaczyć, czy faktycznie, a jeśli tak, to w jaki sposób mężczyzna zamienia się w wilka. Zatrzymano więc rzekomego wilkołaka na wiele miesięcy w zamku. Ale przemiana, jak można było się spodziewać, nigdy nie nastąpiła.

Helwing skomentował to tak: "Kiedy mówi się o pewnych ludziach, że oni czasem przemieniają się w wilki, to jest to nieuzasadnione, ponieważ wmawiają to ludzie, którym rozum odjęto".

Inna, opisana przez mazurskiego pastora historia opowiada o ataku watahy wilków na domowe bydło. Gdy włościanie zaczęli bronić swojego stada, drapieżniki rzuciły się na nich. Jednego z mężczyzn ugryzły w ramię, a drugiemu rozszarpały twarz. Towarzysząca im kobieta zaczęła uciekać. Wbiegła do domu i zamknęła za sobą drzwi. Ale wilki nie zrezygnowały. Wyrwały z drzwi trzy deski, wdarły się do środka i rzuciły na biedną kobietę. Wyszarpały jej piersi.

Spryt i okrucieństwo zwierząt wywołało wśród miejscowych strach. Ludzie obawiali się, że mogą mieć do czynienia nie z drapieżnikami, a z wilkołakami. Pastor Helwing przekonywał, że bardzo się mylą. Przypominał, że w okolicy jest wiele wygłodniałych zwierząt, które nocami krążą śmiało wokół domów. Należy ich strzec się. I tyle.

Dżuma niosła i śmierć, i miłość

Nie tylko opowieści o wilkołakach mają dowodzić, że Jerzy Andrzej Helwing był pierwowzorem książkowego pogromcy wampirów. Mazurski pastor ma w swoim dorobku także wiele historii mrożących krew w żyłach, historii o krwiopijcach z zaświatów. Opowiada bowiem o upierzach, czyli martwych ludzkich ciałach, które same się w grobie pożerają i atakują innych. To po prostu rodzaj wampirów. Upierza - jak wówczas wierzono - powodują zarazę. A ta szalała na przełomie 1709 i 1710 także na Mazurach. Wówczas - przypomnijmy - wybuchła epidemia dżumy. W węgorzewskiej parafii, zarządzanej przez pastora, zmarło prawie 3,5 tys. ludzi. Kraj stracił jedną trzecią mieszkańców, a niektóre regiony wręcz się wyludniły.

Ludzie zaczęli rozpaczliwi szukać ratunku. W niewielkiej podwęgorzewskiej wsi Harsz powołano nawet specjalną radę, która ustaliła, aby jak najszybciej wykopać uspierza i zdusić zarazę. Pastor opisuje, jak wydobywano z ziemi kolejne zwłoki, ale trud szedł na marne. Nie znajdowano bowiem takich, które same by się pożerały. Ustalono więc, że jedne z nich poćwiartują. Tak też się stało. Po odśpiewaniu pieśni za zmarłych wydobytemu z ziemi nieboszczykowi odcięto szpadlem głowę, a później wrzucono go do grobu wraz z żywym psem. Z zapisków pastora wynika, że akcja zamiast powstrzymać zarazę przyniosła wręcz odwrotny skutek. Zaczęła zbierać jeszcze większe żniwo. Spośród tych, którzy wzięli udział w procederze, prawie nikt nie pozostał przy życiu.

Helwing zauważa, że w czasie dżumy ludzie odwracali się od siebie. Wyganiali z domów tych, którzy wyglądali na chorych. Na drzewach opuszczonych domów malowali czarne krzyże, a czasem - na wszelki wypadek - całe zarażone obejścia palili. Zdarzało się również tak, że rodzice - świadomi nadchodzącego końca - sami zabijali swoje dzieci, którymi nie miałby się kto po ich śmierci zaopiekować.
Dżuma była jak lawina. Ale niosła nie tylko śmierć. Helwing opisuje, że działała też, jak afrodyzjak. Tych, co byli jeszcze przy życiu, ogarniał szał zawierania małżeństw. Jakby chcieli wyrwać z ziemskiego życia jak najwięcej.

"Wesele ze śmiercią się przeplatało. Mężczyznę porwała dżuma z kobierca ślubnego. Zanim pogrzebała go nowa towarzyszka życia, ściągnęła mu obrączkę, aby zaofiarować ją innemu..." - pisał mazurski pastor.

W czasach zarazy Helwing stracił syna. Można mówić, że miał wyjątkowe szczęście. Posiadał bowiem bardzo dużą, bo 15-osobową rodzinę. Z zachowanych dokumentów wynika, że pastor nie panikował, nie dał się ponieść rozpaczy. Wręcz przeciwnie. Odwiedzał chorych, leczył ich korzeniami dzięgla leśnego i piołunu. Odzież okadzał palonym jałowcem. Pracą wśród chorych zaskarbiał sobie wdzięczność do tego stopnia, że mieszkańcy wsi Ogonek i Stręgla dostarczali mu dobrowolnie żyto.

Duchowny nie szukał ostatniej deski ratunku w zabobonie.

- Możemy śmiało przypuszczać, że zrobiłby wszystko, aby nie dopuścić do takich szaleństw, jak masowe bezczeszczenie grobów w poszukiwaniu wyimaginowanego wampira - uważa Węgłowski.

Helwing tłumaczył, że czasem wykopywano zwłoki nadżarte, ale tylko dlatego, że w pośpiechu niektórzy byli grzebani żywcem. A później, gdy budzili się pod ziemią, ze strachu, szamocąc się i krzycząc gryźli własne ciało. W taki właśnie sposób powstawały zabobony.
Trwoga przyciągnęła węgorzewian do kościoła. Mieszkańcy zawdzięczają swojemu pasterzowi to, że świątynia została rozbudowana. Wyprosił on u króla Fryderyka Wilhelma 2 tysiące talarów i dobudował dwa skrzydła.

Szlakiem upiorów

Jerzy Andrzej Helwing najprawdopodobniej został pochowany w bocznej krypcie węgorzewskiego kościoła. Nie wykluczone, że obok świątyni spoczywa też jego dziadek.

Od lat pamięć o naukowcu "odkurzają" pracownicy miejscowego muzeum, w którym znajduje się jedyny, zachowany obraz pastora. Wcześniej wisiał on nad konfesjonałem, w miejscowym kościele.

Pracownicy muzeum śladami Helwinga prowadzą dzieci. Organizują im wiele zajęć, opowiadają o życiu pastora. Powstało też, dzięki kustoszom Krystynie Jarosz i Jerzemu Łapo specjalne, poświęcone pogromcy "wampirów" wydawnictwo.
- Jego dorobek jest skarbnicą wiedzy - podkreślają muzealnicy. - Stał na straży moralności protestanckiej. Był wymagający w stosunku do wiernych, srogi dla najbliższych i pracowity.

Docenili to uczniowie miejscowego gimnazjum. Pastor jest patronem ich szkoły. W tym względzie wygrał rywalizację nawet z papieżem.
A walka z upiorami? Krystyna Jarosz mówi, że książkę Węgłowskiego przeczytała jednym tchem. Jej promocja planowana jest w lipcu, gdy w Węgorzewie będą tłumy turystów. Szczegóły są jeszcze ustalane. Wiadomo tylko, że autor będzie spotykał się z czytelnikami w portach, przy przepływającej przez miasto Węgorapie.

Czy Węgorzewo wykorzysta swoje pięć minut i np. po promocji książki będzie organizować nocne wędrówki szlakiem upiorów wskazywanych przez Helwinga? Czy do mazurskiego miasteczka ściągać będą wielbiciele wampirów? Węgłowski mówi, że nie miałby nic przeciwko temu, o ile władze miasta z sensem to wykorzystają. Ale, póki co, nic na to nie wskazuje. Zastępca burmistrza Andrzej Lachowicz informacją o tym, że pastor mógł być inspiracją dla Stokera jest zaskoczony.
- Nie czytałem książki - przyznaje szczerze włodarz.

Węgorzewianie też o wydawnictwie niewiele słyszeli. A przynajmniej nie wszyscy. Napotkana w centrum, na niewielkim rynku, Anna Karłowska mówi, że teza Adama Węgłowskiego wydaje się być mocno wyssana z palca. - A skąd niby Stoker miałby znać naszego pastora? - pyta kobieta.

Pracownicy węgorzewskiego muzeum zgrabnie omijają w życiorysie Helwinga wątki, które dotyczą jego walki z zabobonami. Zdaniem autora książki "Bardzo polska historia wszystkiego", czynią tak, ponieważ są fachowcami. Chcą przekazać ludziom przede wszystkim to, co po pastorze pozostało najlepszego. A eseje o zabobonach mogłyby to tylko przyćmić.

Trzeba szukać prawdy

Skąd Stoker mógł wiedzieć o Helwingu?
- Nie jest wykluczone, że znał naukowe pisma pastora drukowane we Wrocławiu, poświęcone wampirom i wilkołakom - twierdzi Węgłowski. A pewne, że do tej pory nikt lepszego pierwowzoru hrabiego van Helsinga nie wymyślił. Poza tym i bohatera sensacyjnej powieści, i pastora z mazurskiego miasteczka bardzo wiele łączy.

- Podobne nazwiska, podobne wykształcenie, podobne niezłomne zasady - wylicza. - A także erudycja, głęboka wiara, znajomość niemieckiego. W końcu kilka upiornych epizodów w życiorysach.

Jak autor książki wpadł na to podobieństwo? Przypadkiem. Najpierw zaczynał od czytania dokumentów dotyczących epidemii, a później sięgał do innych źródeł, aby poszerzyć swoją wiedzę. Dowody na podobieństwo Helwinga i van Helsinga gromadził stopniowo, legendami o wampirach zajmował się od wielu lat. Artykuły pastora odnalazł i dał do tłumaczenia po to, aby kilka miesięcy temu opisać je w publikacji.
- Nie chcę zastępować historyków - zaznacza rozmówca. - Mam jednak nadzieję, że jeśli ktoś przeczyta książkę, to sięgnie również do życiorysu pastora.

A o to przecież chodzi, aby szukać w zakurzonych tomach prawdy. Aby uważniej słuchać rodzinnych legend.
Węgłowski zastrzega, że nie chce przy pomocy "Bardzo polskiej historii wszystkiego" leczyć narodowych kompleksów. Ale przypomina, że Polska przestaje być prowincją. Najwyższy więc czas, aby odkurzyć zapomnianych bohaterów. - A nikt tego za nas nie zrobi - dodaje.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna