Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cud w Zabłudowie. Zawiść przetrwała pół wieku

rozmawia Jerzy Doroszkiewicz
- W Zabłudowie jest grupa ludzi, która wciąż zajmuje negatywne stanowisko wobec rodziny Jakubowskich i samej Jadwigi. To oni chętnie powtarzają plotki. Uderzyło mnie, że zawiść przetrwała pół wieku - zaskoczyło i było zarazem najbardziej frustrujące - mówi Piotr Nesterowicz, autor reportażu "Cudowna", w którym opisał zabłudowski cud.
- W Zabłudowie jest grupa ludzi, która wciąż zajmuje negatywne stanowisko wobec rodziny Jakubowskich i samej Jadwigi. To oni chętnie powtarzają plotki. Uderzyło mnie, że zawiść przetrwała pół wieku - zaskoczyło i było zarazem najbardziej frustrujące - mówi Piotr Nesterowicz, autor reportażu "Cudowna", w którym opisał zabłudowski cud. A. Zgiet
Jadwiga Jakubowska miała 14 lat, gdy na łące koło Zabłudowa ukazała jej się Matka Boska. Cud zaczął przyciągać rzesze pielgrzymów i... odziały milicji. Książka Piotra Nesterowicza "Cudowna", wspominająca tę historię z 1965 r., jest nominowana do nagrody prezydenta Białegostoku.

- Wierzy pan w Boga?

- Tak.

- Czym jest dla pana wiara?

- Wierzę w to, że jest Bóg, że był Jezus na ziemi i w Jego przesłanie. To wiara osadzona wokół miłosierdzia, miłości bliźniego i pokory wobec tego, co się robi i wobec innych ludzi. Wiara pomaga w sytuacjach granicznych, daje nadzieję. Również wizja życia wiecznego. Wydaje mi się, że chrześcijaństwo rozrosło się tak szybko między innymi dzięki tej obietnicy, która dociera szczególnie do biedniejszych, upośledzonych warstw społecznych.

- Jak pan sobie wyobrażał wiarę Jadwigi, która doznała objawienia?

- Kiedy szedłem na pierwsze spotkanie, nie miałem wyobrażeń. Nie wiedziałem, kogo spotkam. Jej wiarę w momencie, gdy miała 14 lat, wyobrażałem sobie jako żarliwą wiarę małej dziewczynki, wrażliwej, delikatnej, zamkniętej w sobie. Była mocno wierząca, przeżywała chorobę matki, mocno modliła się o jej uzdrowienie. Razem tworzyło to grunt pod objawienie.

- W jaki sposób dowiedział się pan o zabłudowskim cudzie? To było przecież pół wieku temu, w 1965 roku.

- Wcześniej pisałem reportaże i eseje o Podlasiu, zebrane w tomie "Ostatni obrońcy wiary". Szukałem różnych niecodziennych zdarzeń i przypadkiem trafiłem na informację, że w Zabłudowie doszło do starcia z ZOMO, wygranego przez wiernych. Już ten fakt był interesujący, zwłaszcza, że rozgrywało się to w połowie epoki Gomułki, w 1965 roku.

- A ile pan ma lat?

- 44. Wtedy nie było mnie na świecie, ale pamiętając Polskę stanu wojennego, mogłem sobie wyobrazić, czym była bitwa z ZOMO, w dodatku zwycięska. Zacząłem się zastanawiać, co dziś zostało z pamięci tamtych wydarzeń.

- Książkę o zabłudowskim cudzie pt. "Cudowna" zaczyna pan jak Alfred Hitchcock - starcia wiernych Kościoła katolickiego z Milicją Obywatelską, są ranni, leje się krew...

- Rzeczywiście, trochę jak u klasyka, historia zaczyna się od trzęsienia ziemi. W archiwach IPN trafiłem na sprawozdania milicjantów i meldunki radiowe, które minuta po minucie opisywały przebieg wydarzeń. Jest ich bardzo dużo i wywołują wrażenie, że ZOMO-wcy przeżyli tam swoje Waterloo albo Stalingrad. Jakby rozegrała się ogromna bitwa, a ci "biedni" milicjanci, uciekając z łąki, ratowali swoje głowy.

- W tak właściwie błahej sprawie zostały rzucone przez ówczesną władzę takie siły.

- Rzeczywiście, wysiłek władz był ogromny. Milicja, Służba Bezpieczeństwa, aparat propagandowy, administracja walcząca z Kościołem, służba sanitarna, tysiące stron dokumentów, zachowanych w IPN - wszyscy próbowali zdusić zdarzenie, które raczej nie mogło zagrozić władzy Gomułki. To nie był ten kaliber.

- O czym to mogło świadczyć?

- Niekontrolowane zdarzenie, które przyciąga tysiące ludzi, władza odbierała jako zagrożenie. W dodatku związane z Kościołem , który był najpoważniejszym wrogiem, szczególnie w 1965 roku, kiedy przygotowywano się do obchodów tysiąclecia państwa polskiego. Prymas Wyszyński prowadził nowennę obrazu Matki Boskiej, polowe msze gromadziły tysiące wiernych, wygrywały frekwencją z komunistycznymi imprezami, organizowanymi równolegle przez władze. Objawienie nie było też wygodne dla władz lokalnych, dla I sekretarza KW PZPR Arkadiusza Łaszewicza - stawiało go w złym świetle. Podlaskie było najbardziej zacofanym regionem Polski. Łaszewicz w wywiadzie udzielonym tygodnikowi "Polityka" pod koniec tamtego roku gęsto tłumaczył się z tego. A cud przedstawiał Białostockie jak region bigoteryjny i zabobonny.

- Myśli pan, że po pół wieku od tych wydarzeń, młodzi ludzie przyzwyczajeni do obecności kleru podczas większości uroczystości, są w stanie to zrozumieć?

- Wydaje mi się, że dzisiaj większym problem jest zrozumienie obsesyjności tamtego systemu i tego, co znaczyło życie w ówczesnych warunkach.

- Ta książka, poprzez opis cudu, właśnie chyba przypomina tamte czasy.

- Z pewnością. Szczególnie, że nie chciałem pisać o samym cudzie. To nie jest książka religijna. Nie rozważam, czy był cud, czy go nie było. On tylko uruchamia pewną lawinę zdarzeń, pokazuje zachowania społeczne.

- A co pana zdaniem widziała małą Jadwiga Jakubowska na łące wiosną 1965 roku?

- Wierzę, że widziała dokładnie to, o czym mówi i co opisuje. Że nie wymyśliła tego. A czy rzeczywiście to była objawiająca się jej Matka Boska, czy jej wyobrażenie - to inna sprawa.

- Kierownik szkoły w pana reportażu oskarża ją o ograniczoną poczytalność - to poważny zarzut.

- Tymi słowami wpisywał się w styl ówczesnej propagandy. On argumentował, że Jadwiga nie zdawała sobie sprawy, co się działo wokół niej w związku z objawieniem. Sugerował, że sterują nią rodzice. A był to czas, kiedy media i przedstawiciele organów państwowych - również na lokalnym poziomie - nie patyczkowali się z wygłaszaniem oskarżeń.

- Myśli pan, że to rodzice Jadwigi podsycali w ludziach świadomość cudu?

- W pewien sposób tak. Dla nich to też było nieoczekiwane zdarzenie. Byli biedną rodziną, która nagle znalazła się w centrum uwagi. Postawmy się na ich miejscu. Codziennie przed ich domem stało paręset osób. Obserwowali, czekali, pytali, czy to ich córce ukazała się Matka Boska. Czy ktoś ozdrowiał. Wręcz adorowali dziewczynkę. Wydaje mi się, że rodzice pokazując Jadwigę w oknie domu, nie robili tego, żeby się dorobić. Zadziałał mechanizm wiru, splotu wydarzeń rozgrywających się wokół nich, który ich wciągał. Poza tym, wbrew plotkom, które krążyły i krążą do dzisiaj, nie wzbogacili się. Ludzie rzucali przez okno jakieś pieniądze, ale oni dalej żyli biednie, jak przedtem.

- Ale 30 maja, kiedy była bitwa z milicją, to ludzie porwali ją dosłownie z domu.

- Tak, w tym momencie jej rodziców nie było w domu.

- Panu udało się przekonać dorosłą dziś panią Jadwigę do zwierzeń. Jak pan dziś ocenia jej stan ducha?

- Wszystko, co uważałem, że jest istotne, zawarłem w książce. Z pewnością jest osobą żarliwie wierzącą. Równocześnie pogodzoną ze swoim losem. Z tym, co stało się po objawieniu. Deklaruje, że nie żałuje tamtych wydarzeń i tego, jak potoczyło się jej życie. Uważa, że był zamysł Boży. W jej słowach jest dużo refleksji i spokoju.

- Jak dziś ludzie w Zabłudowie wspominają cud?

- Można ich podzielić na trzy grupy. Największą są ci obojętni. Dla młodych to wydarzenie historyczne, o którym mogli słyszeć od swoich rodziców, a dla niektórych starszych, którzy wówczas stali z boku, nie niesie silnych emocji. Jest grupa, która wciąż zajmuje negatywne stanowisko wobec rodziny Jakubowskich i samej Jadwigi. To oni chętnie powtarzają plotki. Uderzyło mnie, że zawiść przetrwała pół wieku - zaskoczyło i było zarazem najbardziej frustrujące. I trzecie grupa, która wierzy, że objawienie miało miejsce. Oni w większości mają pozytywne nastawienie do bohaterki mojego reportażu. Te same zdarzenia z jej życiorysu interpretują zupełnie inaczej, niż osoby zawistne.

- Był pan już z nimi na spotkaniu autorskim - emocje powróciły?

- Dla mnie atmosfera spotkania była bardzo pozytywna. Te osoby, które chętnie powtarzają zawistne plotki, nie pojawiły się na spotkaniu. Co jest interesujące, ponieważ kiedy zbierałem materiały, bardzo chętnie powtarzali pomówienia. Mimo, że byłem kimś obcym, z zewnątrz. Na spotkanie przyszły osoby, które były świadkami tamtych zdarzeń. Wspominali, a ponieważ nie do wszystkich dotarłem, pojawiało się dużo bardzo ciekawych opowieści. Było też trochę młodszych osób, które dzięki "Cudownej" dowiedziały się więcej o przeszłości miasteczka. Trochę zapomniana historia, po części będąca zabobonem, zaczęła w Zabłudowie egzystować jako coś pozytywnego. Jego mieszkańcy odkrywają historię, której wcale nie trzeba się wstydzić.

- W "Cudownej" nie tylko przywołał pan atmosferę Zabłudowa połowy lat 60. ale dał okrutną diagnozę mieszkańców. Po cudzie pozostała całkiem zwyczajna zawiść… Po tamtych latach pozostały też anonimowe paszkwile drukowane na łamach Gazety Białostockiej i jeden tekst Edwarda Redlińskiego - wszystkie zohydzające rodzinę Jakubowskich. Jak pan się czuł czytając takie rzeczy po latach?

- Znałem język ówczesnej propagandy, choćby z tekstów z roku 1968, z antysemickiej nagonki. Te z 1965 czytałem z wielkim niesmakiem. Założyłem, że chcę je przytoczyć, ale miałem problem. To język, jakim władza komunistyczna walczyła z cudem, ale przecież to ja umieszczam te paszkwile w swojej książce. Wiedziałem, że muszę je pokazać, ale musiałem zadbać, by tego jadu nie było za dużo.

- Co było gorsze - grzebanie w teczkach esbeckich czy w oficjalnej prasie tamtych lat?

- Lektura prasy była nieprzyjemna. Akta esbeckie zawierają zapisy rozmów z ludźmi i to nie są paszkwile, tylko dokładne relacje - minuta po minucie, opisujące, co się działo na łące, na rynku, w gospodzie. W prasie wyraźnie pisano na zamówienie, świadomie używano takiego, a nie innego języka. Widać, że włożono wysiłek, by zohydzić cud. Z punktu widzenia reportera akta esbeckie są mniej lżące niż to, co robili dziennikarze.

- Co panu dało przypomnienie tej historii?

- Odkrycie mechanizmu zawiści i jego skali.

- Spodziewał się pan, że Polska może być właśnie taka? Zawistna, pamiętliwa, a może nadal przepełniona bojaźnią?

- Zawiść jest naszą cechą. Można powiedzieć, że to nic zaskakującego. Jednakże dopóki się nie zetkniesz z nią bliżej, zdaje się istnieć gdzieś obok. Tu zobaczyłem, ile jej między ludźmi powstało i że u niektórych przetrwała do dzisiaj, chociaż nie zdarzyło się nic, co moim zdaniem ją uzasadniało. Ta konkluzja była zwyczajnie przykra.

- A "Cudowna" - choć przypomina historię sprzed pół wieku - wydaje się, jakby była pana dyskusją z Polską XXI wieku.

- Mimo, że część akcji dzieje się w latach 60. XX wieku, dla mnie jest to w dużej mierze historia teraźniejsza. Dzisiejsze zachowania niewiele się różnią od tamtych sprzed 50 lat. Zawiść i plotka nie są cechą wsi czy małych miasteczek. Te same mechanizmy występują w dużych miastach. Tyle, że tam ludzie mieszkają w osiedlach i blokach, gdzie nie znają sąsiadów, więc emocje przenoszą się do miejsc pracy. W mieście po pracy mogą się rozjechać do swych mieszkań, a w małych miejscowościach wszyscy ciągle są ze sobą. Więc emocje się potęgują i są bardziej widoczne. Pamiętajmy, że większość dzisiejszych mieszkańców miast pochodzi ze wsi, ma korzenie chłopskie. Nawet jeśli je wypieramy, to jednak pochodzimy ze środowisk podobnych do tego, w którym rozgrywają się wydarzenia z "Cudownej".

- Czyli praca w korporacji, zhierarchizowanej firmie pana zdaniem wywołuje podobną zawiść jak życie na prowincji?

- Zawiść wybucha wszędzie. Często sukces innej osoby albo jej odmienność wywołują niechęć. Ludzie chyba potrzebują takich negatywnych emocji, może to jest wentylem bezpieczeństwa w małej społeczności, bez względu na to, czy określa ją biurowy "open space", czy wieś. Wyrzucają swoje własne frustracje w formie zawiści do kogoś innego.

- Jaki będzie następny reportaż?

- Chcę opisać losy młodych ludzi pochodzących ze wsi, którzy na początku lat 50. wkraczali w swoją dorosłość. Opisać naszych ojców i dziadków, którzy uczestniczyli w wielkiej migracji, o której wcześniej rozmawialiśmy. W latach 60-tych wydrukowano grube tomy pamiętników tych osób. Chociaż noszą mało ekscytujący tytuł "Młode pokolenie wsi Polski Ludowej", to historie tam zawarte są fascynujące.

- "Cudowna" jest nominowana do nagrody prezydenta Białegostoku. Słyszał pan wcześniej o tej nagrodzie?

- Kiedyś nie interesowałem się większością nagród literackich. Jako czytelnik, przy wyborze lektur kierowałem się raczej recenzjami lub własnymi preferencjami. A moje literackie zainteresowania Podlasiem są świeże, kilkuletnie. Ale nie uważam, by nagroda Kazaneckiego była nagrodą prowincjonalną. Po prostu jest nagrodą miasta Białystok. To nie stolica Polski, tylko jedno z miast regionalnych, ale za to z regionu, który uważam za niezwykły dzięki jego narodowościowemu, religijnemu i kulturalnemu zróżnicowaniu.
- I mieszkają w nim "ostatni obrońcy wiary"...

- To jest jego zaletą i pozytywną cechą. Polska jest bardzo jednostajna, niewiele w niej różnorodności etnicznej czy religijnej. A podlaskie pomieszanie kultur jest fascynujące.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna