Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czarny Czwartek pamięta jak dziś... Wspomnienia sokółczanina, który znalazł się w samym środku tragicznych wydarzeń grudnia '70

Martyna Tochwin
Stefan Świerżewski znalazł się w samym środku wydarzeń Grudnia ‘70. Jako 23-letni mężczyzna wyjechał z Sokółki do Gdyni, aby podjąć pracę w tamtejszej stoczni.
Stefan Świerżewski znalazł się w samym środku wydarzeń Grudnia ‘70. Jako 23-letni mężczyzna wyjechał z Sokółki do Gdyni, aby podjąć pracę w tamtejszej stoczni. Archiwum prywatne
Stefan Świerżewski z Sokółki miał 23 lata, gdy jako stoczniowiec przeżył masakrę na Wybrzeżu. Choć od tamtych wydarzeń mija właśnie 51 lat, pamięta wszystko. I jak szedł w pochodzie niosąc na rękach zabitego 18-latka, i nocny pogrzeb kolegi...

Mogłem zginąć od zabłąkanej kuli. Bo ludzie właśnie tak ginęli. Dostawali rykoszetem kulą, która odbijała się od bruku, od betonowych filarów. Dziękuję Bogu, że przeżyłem - zaczyna opowiadać Stefan Świerżewski z Sokółki.

17 grudnia 1970 roku, w tzw. Czarny Czwartek, znalazł się w samym środku wydarzeń w Gdyni. Jako 23-letni mężczyzna, we wrześniu 1970 roku, rozpoczął pracę w tamtejszej stoczni. Niespełna cztery miesiące przed tragicznymi wydarzeniami.

- Po wyjściu z wojska pracowałem w Czarnej Białostockiej w Wytwórni Wyrobów Precyzyjnych. Ale zwolniłem się i wyjechałem do Gdyni, bo było zapotrzebowanie na pracowników do stoczni. Jechali tam ludzie z całego kraju. Można powiedzieć, że cała Polska pracowała wtedy na Wybrzeżu - wspomina.

Miał zostać spawaczem, ale brakowało mu kwalifikacji. Został więc wysłany na 2-miesięczny kurs. Po jego zakończeniu rozpoczął pracę na wydziale kadłubowym Stoczni Gdynia. Zamieszkał na prywatnej kwaterze w Rumii. Do pracy codziennie dojeżdżał pociągiem.

- Pamiętam, że jak przyjeżdżaliśmy do pracy, to przebieraliśmy się i od razu szliśmy pod kiosk spożywczy. Ustawiała się kolejka, żeby kupić coś do jedzenia - wspomina. - I jak przyjeżdżał samochód z wędliną, to sklepikarz wychodził i wyliczał, ile osób coś kupi. I ręką oddzielał szczęśliwców, czyli tych, dla których starczyło wędlin od tych, którzy mogli obejść się smakiem. I tak codziennie...

Tego, co wydarzyło się w połowie grudnia, nie wyśniłby nawet w najgorszym koszmarze. Najpierw pojawiła się informacja o tym, że żywność, o którą i tak było trudno, podrożeje niemal o 100 proc. Potem kilka dni niepokojów i protestów pod siedzibą Miejskiej Rady Narodowej. Aż w końcu najczarniejszy scenariusz. Czwartkowy poranek 17 grudnia.

Na ulice wyjechały czołgi

- Było jeszcze ciemno, tuż przed godziną 6. rano. Na peronie morze jadących do pracy ludzi. Trzeba było dosłownie wciskać się w tłum, żeby przejść na kładkę nad torami prowadzącą w kierunku stoczni. Nagle w oddali zobaczyłem tyralierę ustawioną w poprzek ulicy... - wspomina. - Były tam czołgi, opancerzone pojazdy i pełno wojska. Ktoś coś mówił przez megafon, ale nic nie rozumieliśmy, bo echo się rozchodziło. I w tej chwili padła seria strzałów...

Na początku myślał, że to strzały ze ślepych nabojów. Upewnił się, że nie, gdy kula bzyknęła po bruku.

- Wszyscy padli na ziemię. Każdy szukał miejsca, gdzie można się schować. Jeden padał obok drugiego, albo i nawet na drugiego. Ogień był tak zmasowany, że nie można było nawet wyjrzeć, żeby sprawdzić, co dzieje się z przodu - opowiada.

Nagle usłyszał ogromny huk. Ktoś krzyknął, że z czołgu wystrzelili pocisk. Wszyscy zastygli. Czekali, aż wybuchnie.

- Okazało się, że był ślepy. Chcieli nas po prostu przestraszyć i przekonać, że nie cofną się przed niczym - wspomina sokółczanin.

Kiedy żołnierze ruszyli w kierunku ludzi, wszyscy zaczęli uciekać.

- Rozejrzałem się dookoła i zobaczyłem, że z boku mnie jakaś kobieta rozrywa koszulę. Obok leżało ośmiu rannych ludzi. Ta kobieta kładła im na rany postrzałowe skrawki materiału. Pamiętam, że przyjechał zwykły żuk, nie ambulans. Nosiliśmy rannych do samochodu, żeby jak najszybciej trafili do szpitala. Żeby nie wykrwawili się na śmierć... - opowiada jeszcze ciągle rozdrganym głosem.

Z Ryśkiem, kolegą ze stancji, ruszył na kładkę dla pieszych. W pewnym momencie Rysiek zatrzymał samochód ciężarowy, wyciągnął kierowcę za klapy i powiedział „dawaj benzynę”. Dostał kanister.

- Chcieliśmy podpalić kładkę dla pieszych, żeby odciąć drogę milicjantom - tłumaczy Stefan. - Rozlaliśmy na moście ciecz z kanistra, ale wypłynęła jakaś maź. To nie była benzyna. Podpalaliśmy, ale za żadne skarby nie chciała się zapalić...

Po chwili obaj dołączyli do tłumu stoczniowców, którzy ruszyli w kierunku głównej arterii Gdyni. Była w nich ogromna złość. Szli, aby ją zamanifestować.

- Pamiętam, że wskoczyliśmy do jakiegoś sklepiku spożywczego, żeby się czegoś napić, bo mieliśmy tak sucho w ustach, że trudno było nawet mówić - opowiada. - Sklepikarz powiedział „błagam, nie róbcie mi krzywdy”. Był przerażony tym, co zobaczył na naszych twarzach. Tą wściekłością, którą tam znalazł...

Na drzwiach nieśli zabitego

Kiedy ponownie dołączyli do pochodu, tym razem znaleźli się na jego przodzie.

- Pochód nagle stanął i z pobliskiego szaletu ktoś zdjął drzwi. Wtedy zobaczyliśmy, jak kładą na nich jakiegoś zabitego chłopaka. To był 18-latek z Elbląga, który pracował w porcie - opowiada sokółczanin. - Ktoś ze stoczniowców dostał biało-czerwoną flagę i położył ją na piersi chłopaka. A ponieważ osiemnastolatek miał całą klatkę we krwi, sztandar momentalnie zabarwił się na czerwono. Potem ktoś go podniósł i ruszył trzymając go w rękach. Za nim szedł tłum...

Chcieli pokazać całej Gdyni, co milicja i wojsko robią ze stoczniowcami, robotnikami. Nie zaszli jednak daleko, bo znów rozpoczął się atak. Tym razem z powietrza.

- Nadleciały helikoptery. I całymi wiązkami zrzucali na nas gaz łzawiący i dymne świece. Część ludzi się rozproszyła, część odrzucała świece, ale pochód cały czas szedł dalej - relacjonuje Świerżewski. - A później nastąpił zmasowany równoczesny atak. I z powietrza, i od czoła pochodu. Ale tym razem nie strzelali, tylko rzucali w nas czym popadło. I pałami leli. Aby rozproszyć tłum. Ci, którzy nieśli zabitego Janka, też w pewnym momencie uciekli. Położyli go na ulicy. Bo tam było pełno gazu, trudno było to wytrzymać - wspomina.

Pan Stefan chciał schować się w kościele. Zastukał do drzwi z pytaniem, czy mogą go wpuścić. W odpowiedzi usłyszał tylko, że dla takich jak on, nie ma tam miejsca. Nie wie, kto to powiedział. Czy wierny, czy duchowny. Wrócił na ulicę.

- Wzięliśmy zabitego chłopaka na ramiona i poszliśmy dalej. Ale przed nami była stacja CPN obstawiona żołnierzami. Nie chcieli nas puścić i znów zaczął się zmasowany atak. I znów się rozpierzchliśmy. Ludzie chowali się wszędzie, gdzie się dało - opowiada.

Uciekając dostrzegł dół z wodą. Umył w nim ręce. Na swoje własne szczęście. - Bo gdy dostałem się na dworzec, wszędzie były patrole milicji. Zatrzymywali podejrzanych i sprawdzali im ręce. Moje też. Zabierali wszystkich, którzy mieli brudne - tłumaczy. Gdy wrócił do Rumii, okazało się, że brakuje jednego lokatora: 24-letniego Józka. Początkowo nie było wiadomo, czy został zabity, czy tylko ranny.

- Ale po kilku dniach pod nasz dom podjechał nieoznakowany samochód milicyjny. Wszedł facet w czarnym kapeluszu, czarnym skórzanym płaszczu, wyperfumowany. Powiedział, żebyśmy się przygotowali na jutro na pogrzeb - mówi ściszając głos.

Józek pochodził z lubelskiego. Wysłali telegram, ale rodzina nie zdążyła dojechać na ostatnią drogę Józka. W pogrzebie więc wziął udział tylko Stefan i trzej jego koledzy. - Odbyło się to w tajemnicy i po ciemku -opowiada sokółczanin. - Było około godz. 22. Ostrzegli nas, żebyśmy nie rozmawiali i nie palili papierosów, bo znajdziemy się tam, gdzie leży nasz kolega...

Rysiek w nocy zaniósł ubranie, w które mieli ubrać Józka. Garnitur był przygotowany na ślub, bo Józek miał dziewczynę.

- Kiedy Rysiek wrócił, zaczął płakać. Mówił: „ilu ludzi tam leży, pełno zabitych ludzi” - wspomina Stefan.

Przez kilkanaście dni po tych tragicznych wydarzeniach życie w stoczni jakby zastygło. Nikt nie pracował. Wszyscy spodziewali się czystki. Z czasem jednak wszystko zaczęło wracać do normy. Stefan wrócił do pracy w wydziale kadłubowym. Pracował tam jeszcze pięć lat. W czerwcu 1975 roku wrócił do Sokółki. Mieszka tutaj do dziś.

COMPONENT {"params":{"text":"Czarny Czwartek 17 grudnia 1970 r. - masakra na Wybrzeżu, śmierć poniosło 16 osób. ","id":"czarny-czwartek-17-grudnia-1970-r-masakra-na-wybrzezu-smierc-ponioslo-16-osob"},"component":"subheading"}

Bezpośrednią przyczyną strajków i demonstracji była wprowadzona 12 grudnia podwyżka cen detalicznych mięsa, przetworów mięsnych oraz innych artykułów spożywczych. Aby zapanować nad protestujący-mi, władze zdecydowały się wykorzystać wojsko. W wyniku starć wiele osób po obu stronach zostało poszkodowanych. W centrum Gdyni uformowano pochód z biało-czerwonymi flagami, który ruszył ulicami w kierunku przystanku Gdynia-Stocznia, gdzie starł się z wojskiem. Pochód zebrał się ponownie na ul. Czerwonych Kosynierów i ruszył do centrum Gdyni. Na czele pochodu niesiono na drzwiach ciało zabitego młodego mężczyzny (Zbyszka Godlewskiego), za nim niesiono pomazane krwią narodowe flagi. W pochodzie wzięli udział przedstawiciele wszystkich zawodów i grup społecznych. Śmierć poniosło 16 osób.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna