Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Desperat zamordował własne dziecko i żonę. Widok był makabryczny

Marek Świercz [email protected]
Piotr wszystkim trzem ofiarom zadał po dwa ciosy obuchem siekiery
Piotr wszystkim trzem ofiarom zadał po dwa ciosy obuchem siekiery
Później sam oddał się w ręce policji.

Była słoneczna sobota. Około 10 rano dyżurny Komendy Rejonowej Policji w Brzegu odebrał telefon. Dzwoniący mężczyzna poinformował go, że właśnie zabił swoją matkę, żonę i córkę, a teraz chce się oddać w ręce policji. Powiedział, że będzie czekał pod hotelem "Piast".

Gdy kilka minut później pod hotelem pojawił się radiowóz, podszedł do niego młody mężczyzna z reklamówką w ręku. Powiedział, że nazywa się Piotr Ł., i powtórzył, że zabił trzy osoby. Wręczył policjantowi dowód osobisty i klucze do mieszkania na parterze kamienicy przy ul. Trzech Kotwic, żeby policjant sam mógł sprawdzić, czy mówi prawdę. Choć budynek był oddalony od hotelu o kilkadziesiąt metrów, policjant postanowił najpierw odwieźć Piotra Ł. na komendę. Tam okazało się, że w reklamówce ma szczoteczkę i pastę do zębów oraz maszynkę do golenia.

Widok był makabryczny...
Do mieszkania Piotra Ł. pojechało dwóch policjantów. Widok był makabryczny. W jednym pokoju znaleźli przykryte kołdrą zwłoki 27-letniej Jolanty Ł. W drugim pokoju na dywanie leżało ciało 5-letniej Karoliny, córki Jolanty i Piotra. Obok na wersalce - ciało jego matki, 49-letniej Róży. Wszystkie trzy ofiary miały roztrzaskane głowy. Na podłodze leżała siekiera z trzonkiem owiniętym zieloną taśmą izolacyjną. Na obuchu widoczne były ślady krwi.

W kuchni na stole stały dwie puste puszki po piwie. Badanie alkotestem wykazało, że Piotr Ł. miał 0,7 promila alkoholu w wydychanym powietrzu. On sam powiedział, że po dokonaniu zabójstw usiadł w kuchni, żeby się zastanowić, co dalej. I to wtedy wypił dwa piwa. Chciał się zabić, co potwierdzały dwa znalezione w mieszkaniu pożegnalne listy. Jeden zaadresowany do żony "Aśki", bo tak znajomi nazywali Jolantę Ł. Jak się okazało, napisał je wcześniej, podczas nocnego dyżuru w Areszcie Śledczym we Wrocławiu, gdzie pracował od lutego. Wtedy, jak zeznał potem w prokuraturze, myślał wyłącznie o samobójstwie, nie zabójstwie.

Chciał się zastrzelić ze służbowej broni. Ale nie mógł się zdecydować, postanowił wrócić do domu i odbyć z żoną ostatnią rozmowę.

Do zbrodni doszło 6 września 1997 r. około godz. 8. Pół godziny później, po wypiciu dwóch piw, Piotr Ł. przebrał się i wyszedł na miasto. Przez godzinę chodził po Brzegu, zaszedł nad Odrę. Potem wrócił do mieszkania i szminką żony napisał na lustrze w przedpokoju list pożegnalny. Bo wtedy jeszcze chciał się zabić. Ale potem, jak tłumaczył, zrozumiał, że samobójstwo to nie jest żadne wyjście. Postanowił odpokutować za swoje czyny i zgłosić się na policję. Wszedł do łazienki, ściągnął ze sznura suszącą się bieliznę i starł napis. Czytelna pozostała tylko pierwsza linijka: "Zrobiłem to, aby je uchronić przed kłopotami".

W jednej z szuflad policjanci znaleźli też plik kuponów multilotka i totolotka. Jak się później okazało, one też odegrały w tej sprawie ważną rolę.

Bo pensja była za niska
Sąsiedzi i znajomi Piotra Ł. byli w szoku. Zgodnie twierdzili, że był przykładnym ojcem i mężem. Człowiekiem uprzejmym, cichym, małomównym. Feralnego poranka jeden z sąsiadów spotkał go na klatce schodowej, gdy wychodził z piwnicy z siekierą w ręku. Wyglądał całkiem zwyczajnie, przywitał sąsiada grzecznym "dzień dobry". Także koledzy Piotra Ł. z pracy byli zaskoczeni, bo nie mieli pojęcia, że boryka się z jakimiś kłopotami. Był zamknięty w sobie i nie rozmawiał z nimi o sprawach prywatnych.

Ale wszyscy znajomi wiedzieli też, że rodzina Piotra Ł. miała problemy finansowe. Wszystko było dobrze, dopóki żył ojciec Piotra. Gdy w 1994 roku zginął w wypadku, kondycja materialna rodziny znacznie się pogorszyła. Gdy kilka lat później pracę straciła matka Piotra, zrobiła się tragiczna. To na nim spoczął ciężar utrzymania bliskich. I nie tylko ich, bo żona żądała od niego, by pomagał także jej matce. Bo teściowa Piotra Ł. również była w tarapatach - w 1993 roku urodziła syna, a w jakiś czas później opuścił ją ojciec dziecka. Świadkowie opowiadali, że kilka dni przed tragicznym 6 września Piotr Ł. pożyczył od znajomej 250 złotych, bo teściowa pilnie potrzebowała gotówki.

A Jolanta Ł. nie pracowała. Dwukrotnie zrezygnowała z pracy krawcowej w szwalni. Została sprzedawczynią odzieży w hali targowej, ale szybko straciła robotę, bo zrobiła manko na 30 milionów starych złotych. Żeby ten dług spłacić, Piotr musiał zaciągnąć kredyt w banku. I potem zalegał z jego spłatą.

Chroniczny brak pieniędzy był główną przyczyną domowych awantur. Jolanta miała do męża pretensje, że za mało zarabia i jest życiowym nieudacznikiem. Także jego matka, jak zeznał potem na rozprawie, nastawiona była do niego krytycznie i "dorzucała swoje dwa grosze". Piotr, który ukończył brzeskie liceum medyczne, pracował jako pielęgniarz w Szpitalu Wojewódzkim w Opolu. I bardzo tę pracę lubił. W lutym 1997 roku postanowił jednak zmienić pracę i zatrudnić się we wrocławskim areszcie śledczym, gdzie miał dostać na rękę ponad 700 złotych, znacznie więcej niż w szpitalu. Wcześniej była decydująca rozmowa z żoną. Jolanta postanowiła wtedy - bo to ona podejmowała wszystkie decyzje - że da ich związkowi jeszcze jedną szansę, ale pod warunkiem, że mąż znajdzie lepiej płatną pracę. A jeszcze wcześniej był jej wyjazd do Niemiec. I to on zaważył na losie całej rodziny.

Pierścionek na palcu
Jolanta pojechała do Niemiec na saksy wiosną 1996 roku. Przez trzy miesiące pracowała jako pomoc kuchenna w restauracji w miasteczku Hichengloben. Piotr Ł. tęsknił za nią tak bardzo, że schudł w tym czasie 16 kilogramów. Wtedy nie było komórek, e-maili i rozmów na skypie, które dziś łagodzą rozłąkę. Jolanta Ł. czasem dzwoniła z Niemiec do sąsiadki, która wołała wtedy Piotra. Po dwóch miesiącach przekazała przez wracającą do Polski znajomą 2500 marek. Piotr miał za co spłacić długi, ale ta zaradność żony była dla niego upokarzająca. Gdy miesiąc później wysiadła z autobusu, zobaczył, że ma na palcu nowy pierścionek. Gdy spytał skąd, powiedziała, że to prezent od koleżanki. Nie wiedział, czy ma jej wierzyć, potem zeznał, że przez cały ten czas zamartwiał się tym, czy żona była mu wierna.

To w kilka miesięcy po jej powrocie odbyła się ta rozmowa ostatniej szansy, po której zmienił pracę. Atmosfera w małżeństwie na chwilę się poprawiła. Ale latem 1997 roku Jolanta zaczęła przebąkiwać, że znowu chce pojechać do pracy do Niemiec. Temat wypłynął po raz kolejny na imprezie u znajomych, 3 września. Piotr nie chciał się kłócić przy obcych, ale w drodze do domu zapytał, co zamierza w tych Niemczech robić. A ona, rozzłoszczona, potwierdziła jego najczarniejsze obawy. Powiedziała, że poznała tam mężczyznę, który chce się z nią ożenić i zaprasza ją do siebie razem z małą Karoliną. I dodała, że ma nawet nie próbować o dziecko walczyć. Bo wtedy przyjedzie z Niemiec adwokat, który i tak mu córkę zabierze. Bo "z takimi kłopotami finansowymi nikt mu nie pozwoli dziecka zatrzymać".

Piotr Ł. był załamany, nie wiedział, co zrobić. Zrozpaczony zagrał va bank: za całą wolną gotówkę, w sumie 130 złotych, kupił kupony multi- i totolotka. Ale los mu nie pomógł: wygrał tylko 6 złotych.

I wtedy zaczął myśleć o samobójstwie. Siedział na nocnym dyżurze we wrocławskim areszcie i pisał listy pożegnalne. Nad ranem postanowił, że jednak jeszcze raz porozmawia ze swoją "Aśką". Gdy wszedł do domu, wszyscy spali. Ale mała Karolina się obudziła, poprosiła, żeby puścił jej kompakt z muzyką z lat 60. I poskarżyła się, że poprzedniego dnia 4-letni syn jej babci, mamy Jolanty, bił ją i kopał. Piotr Ł. zeznał potem, że to wtedy coś w nim pękło. Ale już nie pamiętał, jak poszedł do piwnicy po siekierę i co zrobił później. Ocknął się, gdy owijał ciało żony kołdrą. Podczas sekcji stwierdzono, że wszystkim trzem ofiarom zadał po dwa ciosy obuchem siekiery.

Mordercza depresja i 25 lat więzienia
W akcie oskarżenia prokuratura stwierdziła, że Piotr Ł. działał w warunkach znacznie ograniczonej poczytalności i nie był w stanie w pełni zrozumieć znaczenia swoich czynów, a także w pełni nad sobą panować. Powód był oczywisty: od wielu miesięcy żył w strasznym stresie, miał objawy przewlekłej reakcji depresyjno-lękowej. Kochał swoich bliskich tak mocno, że nie wyobrażał sobie życia bez żony i córki. A ciągłe awantury o pieniądze zdruzgotały jego samoocenę. I wszystkie te tłumione emocje rozładowały się w sobotni poranek w jednym niszczycielskim wybuchu.

Prokuratura domagała się dla Piotra Ł. 25 lat więzienia, ale Sąd Okręgowy w Opolu skazał go na 15 lat. Prokurator się odwołał, argumentując, że kara jest rażąco niska. Sąd apelacyjny przyznał mu rację i uchylił wyrok. Uznał, że błędem było stwierdzenie opolskiego sądu, iż zachowanie oskarżonego wobec krytykującej go żony i matki można jakoś logicznie zrozumieć. Bo to tak, jakby stwierdzić, że ofiary "przyczyniły się" do tego, co je spotkało. I dodał, że w przypadku potrójnego zabójstwa najbliższych sobie osób nie można uznać za okoliczność łagodzącą tego, że oskarżony był wzorowym synem, mężem i ojcem.

Suchym prawniczym językiem nie można było tego sformułować wprost, ale przesłanie było jasne: kto naprawdę kocha, ten nie zabija. Sprawa wróciła na wokandę i 4 lipca 2000 roku 31-letni wówczas Piotr Ł. został skazany na 25 lat więzienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna