Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dla komunistów to był szok

Redakcja
Jak 20 lat temu wyglądała kampania wyborcza, dlaczego kandydaci na posłów fotografowali się z Wałęsą i jak wynik wyborów przyjęli przegrani? Z prof. Andrzejem Paczkowskim rozmawia Małgorzata Polecka.

Konkretne daty rzadko mają znaczenie w historii. Zdarzają się jednak takie momenty, w których jak w kropli wody dostrzec można strukturę świata. Taką datą jest 4 czerwca 1989 r. - powiedział prof. Geremek. Ale zanim nastąpił ten dzień, to taktyczny kompromis przy Okrągłym Stole zapoczątkował zmiany. Oprócz decyzji o ponownej legalizacji "Solidarności'' najważniejszym porozumieniem zakończonych 5 kwietnia 1989 r. obrad Okrągłego Stołu była decyzja o przeprowadzeniu przyspieszonych o kilka miesięcy wyborów do Sejmu i do nowo utworzonego Senatu. Jak do tego doszło?
- Przyspieszenie wyborów było jednym z argumentów w ekipie gen. Jaruzelskiego za zorganizowaniem obrad Okrągłego Stołu. Miały one dać okazję do zawarcia porozumienia z opozycją, utworzenia wspólnych list wyborczych i w ten sposób jej spacyfikowania, a jednocześnie uczynienia współodpowiedzialną za problemy gospodarcze i społeczne. O to między innymi toczyła się znaczna część batalii przy Okrągłym Stole. Opozycja nie zgadzała się na to, żeby być tak instrumentalnie traktowaną. Toczyły się negocjacje, padały różne propozycje. W ich trakcie powstały trzy pomysły ustrojowe. Jednym była ordynacja wyborcza przewidująca, że o 35 proc. miejsc w Sejmie mogą ubiegać się wszyscy. Wybory były więc częściowo wolne, a Sejm nazwano "kontraktowym". Drugim pomysłem było utworzenie Senatu jako nowej izby, która od 1939 r. nie istniała, z całkowicie wolnymi wyborami. Trzecim utworzenie urzędu prezydenta, który miał być wybrany przez Sejm i Senat na sześcioletnią kadencję i dla PZPR miał być "bezpiecznikiem" całego procesu reform i gwarancją, że nie przekształci się on w rewolucję. Taki był punkt wyjścia po zakończeniu negocjacji, ale nikt nie mógł dokładnie przewidzieć, jak będą wyglądały wybory i jaki to będzie miało wpływ na dalszy bieg wydarzeń.

Po 5 kwietnia wszystko potoczyło się błyskawicznie. Już dwa dni później Sejm zmienił konstytucję, wprowadzając instytucję Senatu i prezydenta, uchwalono nową ordynację wyborczą, a 17 kwietnia zarejestrowano "Solidarność". Jakie były te tygodnie przedwyborcze?
- Było duże podekscytowanie, ale nie było żadnych poważniejszych ekscesów poza wystąpieniami młodzieżowymi w Krakowie i w Poznaniu. Były one w pewnym sensie związane z wyborami, ale na kampanię wyborczą większego wpływu nie miały.

10 maja rozpoczęła się kampania wyborcza, w telewizji pojawiły się programy wyborcze. Czy były różnice w jej prowadzeniu przez obie strony ?
- Między obozem koalicji PZPR-owskiej a Komitetem Obywatelskim istniała spora różnica, jeżeli chodzi o sposób prowadzenia kampanii i wyłaniania kandydatów.

W "Solidarności" postanowiono, aby wybory odbyć w "zwartym szyku" i nie rozpraszać głosów. W związku z tym na każde miejsce był tylko jeden kandydat komitetu.

I do tego z Lechem Wałęsą na plakacie wyborczym...
- Tak, to było dobre posunięcie. PZPR zaś wystawiał na jedno miejsce po kilku kandydatów, którzy siłą rzeczy zaczynali między sobą rywalizować. Było to szczególnie widoczne w przypadku kandydatów do Senatu. Okręgi były duże, w każdym okręgu po dwa, trzy miejsca, o które toczyła się wolna gra. "Solidarność" na każde z nich miała po jednym kandydacie. Kampania w wykonaniu "Solidarności'' była znacznie lepiej przemyślana, a ponadto, co jest bardzo istotne, przyciągnęła duży wolontariat. Możliwości techniczne miała bardzo ograniczone. Nie było lokali, samochodów, telefonów, faksów, kserokopiarek.

Wszystko powstawało w improwizacji. Ale zaangażowało się mnóstwo ludzi, z różnych środowisk i generacji. Tymczasem przeciwnicy, którzy mieli wielkie machiny partyjne, potężne budynki, kolumny samochodów, nie byli w stanie znaleźć się w kampanii wyborczej, w której istniała swoboda wypowiedzi, pluralizm, w której trzeba wykazywać się refleksem, żeby replikować przeciwnikowi. Byli przyzwyczajeni, że kampania wyborcza to artykuły w gazetach, uroczyste akademie, ludzie spędzani na "wiece wyborcze", którzy po tym idą posłusznie głosować na jedną listę, bo przecież przedtem innych nie było.

O kandydatach ,,Solidarności'' mówiono "drużyna Wałęsy". Jeden z wyborczych plakatów głosił: "Musimy wygrać''...
- Zakładano, że ,,Solidarność“ uzyska dobry wynik. Nikomu chyba jednak nie przyszło do głowy, że będzie to tak dobry wynik. Najbliżej prawdy był ambasador Stanów Zjednoczonych w Warszawie, który przewidywał miażdżące zwycięstwo "Solidarności", ale należał do wyjątków. Były niepokoje, że "źle wypadniemy" i dlatego miała miejsce tak silna mobilizacja: to pierwsza okazja i nie można jej przepuścić, trzeba skoncentrować wszystkie siły. Wiele osób, zwłaszcza wśród młodych, którzy mieli zastrzeżenia wobec Okrągłego Stołu, uważając, że legitymizuje on komunistów, że utrwala ich obecność w życiu politycznym, mimo to wzięło bardzo aktywny udział w kampanii wyborczej. Ale przewidzieć wyników wyborów nikt nie potrafił.

A przeciwnicy co myśleli?
- Kierownictwo PZPR nie miało wyraźnego stanowiska. Nawet zadawano sobie w nim pytanie, czy decyzja o przeprowadzeniu wyborów była słuszna. Gen. Kiszczak na jednym z posiedzeń mówił: "Idziemy na rzeź jak barany". Ktoś inny przypominał powiedzenie Gomułki, że władzę zdobyliśmy nie przy pomocy kartki wyborczej i jeżeli chcemy ją utrzymać, to nie możemy dopuścić do jej użycia. Z drugiej strony co pewien czas pojawiały się głosy niemal euforyczne: rozbijemy w puch "Solidarność" i Wałęsę. Nawet były obawy, że jeżeli "Solidarność" dostanie mało głosów, to będzie podważała wyniki wyborów i uznawała je za sfałszowane. Raczej jednak przeważała opinia, że "Solidarność" uzyska sporo głosów, ale nie odniesie zdecydowanego zwycięstwa.

"4 czerwca byłem pełen napięcia i niepokoju o wynik wyborów" - wspominał po latach biskup Alojzy Orszulik, w 1989 r. członek Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. "Ten wynik poznałem wcześniej niż został opublikowany. Na parę godzin przed ogłoszeniem oficjalnych wyników ludzie z najwyższego szczebla władzy poinformowali o tym sekretarza episkopatu abp. Bronisława Dąbrowskiego. Byłem zaskoczony. Nie sądziłem, że przepadnie lista krajowa i że cały Senat - z wyjątkiem jednego mandatu - obsadzi "Solidarność''. Jak wynik wyborów przyjęli przegrani?
- Dla komunistów był to szok. W kierownictwie PZPR nastąpiła chwila wahania, ale postanowiono uznać wyniki, chociaż z uwagi na klęskę listy krajowej istniała możliwość ich podważenia. Starano się podbudowywać morale aktywu partyjnego, służb bezpieczeństwa, wojska. Wałęsa i kierownictwo "Solidarności" oraz Komitet Obywatelski wspomagało te działania, zalecano, aby unikać triumfalizmu, nie organizować manifestacji, demonstracji ulicznych. Przyjąć wyniki w spokoju jako zasłużone zwycięstwo. Bardzo nieliczne są ślady w dokumentach świadczące o niezadowoleniu zawodowego aparatu partyjnego, w części służby bezpieczeństwa i wyższej kadry wojskowej. Sektory te były pod ścisłą kontrolą ekipy gen. Jaruzelskiego, a więc jeśli ona uznała wyniki, nie było większego niebezpieczeństwa.

A jak wynik wyborów przyjęli rządzący państwami bloku wschodniego?
- Więcej uwagi przyciągnął Okrągły Stół i jego zakończenie. Był to bowiem nowatorski przykład rozwiązywania głębokiego konfliktu politycznego. Same wybory były z tego punktu widzenia czymś mniej ważnym, a więc ich wynik budził mniej zainteresowania. Odczytywano to wprost: PZPR i jej sojusznicy mają 65 proc. głosów w Sejmie, a więc to oni powołają rząd. "Solidarność" ma bardzo silną pozycję, ale nie jest w stanie sama przejąć władzy.

"Te wybory były przekroczeniem Rubikonu. Werdykt społeczeństwa był jednoznaczny: Polacy poparli zmiany" - powiedział T. Mazowiecki. A czym jest dla pana data 4 czerwca?
- Dla mnie jest to data założycielska Rzeczpospolitej Niepodległej. Oczywiście, jeszcze nie było to wszystko umocowane. Można powiedzieć, że Okrągły Stół zamyka dzieje PRL, a wybory otwierają dzieje III Rzeczpospolitej.

Wybory czerwcowe to koniec komunizmu?
- Oczywiście. Komunizm zaczął kończyć się wcześniej - może od strajków z 1980 r., a może nawet od pojawienia się "polskiego papieża" - a definitywnie skończył się później. To był proces ewolucyjny, w którym wybory były jednak niezwykle ważnym momentem.

Czy możliwe były w pełni demokratyczne wybory?
- Przy ówczesnym układzie sił w Polsce, sytuacji w Europie, a także stosunkach Wschód - Zachód, chyba nie. Było to raczej maksimum tego, co można było wywalczyć. Oczywiście, zakładając, że chce się osiągnąć cel na drodze pokojowej, a nie rozpoczynając wojnę domową.

Jak pan ocenia to, co wydarzyło się potem, wybór prezydenta jednym głosem i rząd Tadeusza Mazowieckiego? Czy dobrze wykorzystano wybory 4 czerwca?
- W tej perspektywie, którą dawały Okrągły Stół i wyniki wyborów, można powiedzieć, że zostały one optymalnie wykorzystane. Gen. Jaruzelski wybór na urząd prezydenta zawdzięczał kombinacji politycznej, a nie swojej wiarygodności w oczach większości parlamentu. Skutkiem tego było powołanie rządu Mazowieckiego. Żeby rządzić krajem będącym w takim stanie, w jakim Polska się wtedy znajdowała, musiał powstać rząd koalicyjny, w dodatku na czele z politykiem wywodzącym się z opozycji.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna