Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziewięć osób na placu budowy

Urszula Ludwiczak
Mimo ciasnoty i kłopotów z zakończeniem remontu Jurkowie i ich dzieci starają się normalnie funkcjonować. Na szczęście nie brakuje im miłości i rodzinnego ciepła.
Mimo ciasnoty i kłopotów z zakończeniem remontu Jurkowie i ich dzieci starają się normalnie funkcjonować. Na szczęście nie brakuje im miłości i rodzinnego ciepła.
Region. Gdy kilka miesięcy temu Jurkowie zaczynali rozbudowę domu, wierzyli, że uda im się przez to zapewnić dobre warunki do wychowywania siódemki dzieci. Dzisiaj czują się oszukani i bezsilni. Muszą prosić o pomoc w skończeniu inwestycji - kogo tylko się da.

Siedmioro dzieci w wieku od 2 do 10 lat, rodzice, pies, dwa koty i tylko dwa pokoje, które nadają się do mieszkania. Tak od kilku miesięcy wygląda życie rodziny Jurków z Czarnej Wsi Kościelnej. A jeszcze kilka miesięcy temu wiele wskazywało na to, że warunki mieszkaniowe poprawią im się na lepsze. Aneta i Artur Jurek chcieli dla swojej gromadki jak najlepiej.

Rodzina dla dzieci z przeszłością

Aneta Kryszczyńska-Jurek i Artur Jurek od blisko trzech lat są zawodową rodzina zastępczą.

- Ja to całe życie jakoś lgnęłam do dzieci - opowiada Aneta. - To we mnie tkwiło zawsze. Moja mama pracowała w DPS-ie, pomagała ludziom, a ja jej pomagałam opiekować się innymi. Odkąd pamiętam, zawsze przesiadywałam na podwórku z różnymi dzieciakami. Jestem z wykształcenia pedagogiem, pracuję w szkole specjalnej.

Artur też pracuje w tej samej szkole, co Aneta. Choć przed poznaniem żony nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak miałaby wyglądać jego rodzina, to dość szybko dał się przekonać do pomysłu Anety - utworzenia rodzinnego domu dziecka.

- Ale w tamtym okresie, gdy powstał taki nasz plan, zaczęły tworzyć się rodziny zastępcze i zdecydowaliśmy się ostatecznie na taką formę pomocy potrzebującym
dzieciakom - mówi Aneta.

Z siedmiu par, które kilka lat temu jako pierwsze w Białymstoku zaczęły szkolenia z tego zakresu, została tylko rodzina Jurków i jeszcze jedna para. Ale tylko Jurkowie mają obecnie pod opieką największą dopuszczalna grupę dzieci: sześcioro.

- Na początek trafiły do nas trzy dziewczynki: 10-letnia dziś Iza, 8-letnia Karolina i 5-letnia Patrycja - opowiadają. - Razem z naszym synkiem, ośmioletnim Dawidem, stanowiliśmy sześcioosobową rodzinę.

Aby stworzyć wszystkim jak najlepsze warunki, Jurkowie przeprowadzili się z Białegostoku do Czarnej Wsi Kościelnej, gdzie kupili niewielki dom. Cztery pokoje, kuchnia i łazienka były wystarczające.

- Ale gdy trafiło do nas trzech kolejnych chłopców: 6 letni dziś Artur, 5 letni Jakub i 2 letni Patryk, zrobiło się za ciasno - mówi Aneta Jurek. - Postanowiliśmy rozbudować dom, tak aby każdy miał swój pokój. To było ważne, bo te dzieciaki mają za sobą często trudne przejścia, potrzebują dobrych warunków. Chcieliśmy im to zapewnić. To była nasza inwestycja - dla tych dzieci.

Początki były obiecujące

Aby się rozbudować, Jurkowie wzięli ogromny kredyt na 350 tys. zł. Wybrali firmę, która obiecała im postawić stan surowy z dachem po najbardziej przystępnej cenie.
- Początkowo wszystko było w porządku, rozbudowa trwała, właściciel firmy obiecał nam dodatkowo, że zajmie się hydrauliką, elektryką, załatwi kominek i farby po niższej cenie - opowiadają. - I rzeczywiście, elektryka i hydraulika częściowo została założona.

Latem dom w stanie surowym był właściwie gotowy: stały ściany, stropy i był położony dach. Niestety, w sierpniu okazało się, że... dach się zapadł. - Myśmy tego nawet nie zauważyli, tylko osoba, która przyszła robić nam ogrzewanie i hydraulikę zwróciła uwagę, że coś jest nie tak. Rzeczywiście, okazało się, że dach nam się w środku zapadł, bo był niepodparty, podtrzymywał go tylko daszek nad balkonem. Gdybyśmy tego nie zobaczyli i załóżmy zimą by spadł śnieg, na głowę by się nam zwaliło 15 ton dachówek!

Jurkowie przyznają, że właśnie od momentu zauważenia usterki w dachu, kontakty z przedstawicielem firmy zaczęły się psuć.
- Początkowo przyjeżdżał, oglądał budowę, odbierał telefony, ale potem ten nasz kontakt się urwał - mówią. - Wysłaliśmy mu wezwanie do naprawy dachu, ale nie odebrał od nas poczty. Potem okazało się jeszcze, że trzeba poprawić hydraulikę i jeden ze stropów.

Rodzina nie mogła dłużej czekać i zaczęła poprawki we własnym zakresie. - Wynajęliśmy inną firmę, która poprawiła dach, resztę próbujemy robić we własnym zakresie - mówią. - Sama naprawa dachu kosztowała nas 12 tys. zł. To pieniądze, za które dalibyśmy radę wykończyć przynajmniej pokoje dzieciom. Wszystko kosztuje, gdy zaczęliśmy podliczać glazurę, farby, grzejniki, sedesy, to wyszły kosmiczne pieniądze, jakich nie mamy.

Co miesiąc spłacamy raty kredytu, ok. 4 tys. zł. Na to idą pieniądze tylko z naszych pensji. Nie bierzemy na to pieniędzy , które dostajemy na dzieci, bo to nasz prywatny dom. Staramy się też nie siedzieć z założonymi rękami i remontować dalej, co się da, we własnym zakresie.

Nie moja wina!

Właściciel firmy remontowo-budowlanej, która stawiała dom Jurkom twierdzi, że nie ma sobie nic do zarzucenia, bo z umowy się wywiązał - postawił rodzinie dom w stanie surowym zamkniętym. Nie przyznaje się do żadnych błędów podczas budowy.

- Ja tym ludziom zrobiłem robotę, za którą powinienem wziąć 47 tys. zł, a wziąłem 20 tys. ze względu na to, że wiedziałem, że to rodzina zastępcza - mówi Paweł Bereźnicki, właściciel firmy. - To był taki gest z mojej strony w ich kierunku. Część rzeczy robiłem bez faktur. Mieli mi jeszcze dopłacić pieniądze za ogrzewanie czy elektrykę, ale tak się nie stało.

Według Bereźnickiego, dach zapadł się nie z jego winy. - Tak się stało dopiero wtedy, gdy po nas inne firmy zaczęły tam robić pokoje, a to miał być tylko zwykły strych - mówi.

Obie strony zapowiadają teraz wobec siebie kroki prawne. Jurkowie już rozpoczęli procedury sądowe.

- Mamy wiele faktur, że ten pan brał od nas pieniądze, np. na komin czy elewacje i nic potem nie zrobił - mówi Aneta Jurek. - Chcemy odzyskać od niego 65 tys. zł.
Zanim jednak dojdzie do prawnych rozliczeń, rodzina musi wykańczać dom. Na razie wszyscy gnieżdżą się w dwóch pokojach. Jest bardzo ciasno.

- Pisaliśmy z prośbą o pomoc wszędzie: do prezydenta Białegostoku, premiera i prezydenta RP, najrozmaitszych fundacji - mówią Jurkowie. - Nikt nie może nam pomóc. Wiemy, że miasto, które daje pieniądze na utrzymanie naszych dzieci, nie może nam dofinansować remontu.

Dlatego liczymy na ludzi dobrej woli. Robimy sami, co się da. Musimy jak najszybciej skończyć piętro dla dzieci, dół domu zostanie, jakie jest na razie. A najpilniejsza sprawa to kupno pieca.

Osoby które mogą pomóc rodzinie w remoncie prosimy o kontakt z redakcją: (085) 748 74 61.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna