Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Miller: Nienawidzę czerwonych dywanów

Rozmawia Urszula Krutul
Krzysztof Miller
Krzysztof Miller Anatol Chomicz
Fotografię trzeba poczuć przez rękę, oko, synapsy w mózgu, zagłębić się w niej, unurzać i po wielokroć powtarzać. Wtedy nabieramy wprawy - mówi Krzysztof Miller, fotoreporter z 25-letnim stażem, który pracował m.in. na wojnach.

- Wystawę twoich zdjęć można oglądać w Białymstoku. Ma dosyć przewrotny tytuł, "Niedecydujący moment"...

- Masz rację, ten tytuł jest nieco przekorny. Nawiązuję nim do twierdzenia klasyka fotografii reportażu Cartiera-Bressona, który mówi, że w fotografii najważniejszy jest moment naciśnięcia spustu migawki. Że to jest ten decydujący moment. Sparafrazowałem to hasło Cartiera-Bressona, ponieważ dla mnie ważniejsze były w pewnym momencie losy bohaterów moich zdjęć, często tragiczne. Starałem się udowodnić, że to, że nacisnąłem w decydującym momencie migawkę, nie było decydujące dla osób przeze mnie fotografowanych. Bo konflikty, wojny trwają nadal. Ciągną się i tak naprawdę fotografia nie jest taką wielką misją, jaką była podczas wojny w Wietnamie.

- Czyli czasy dla fotografii są teraz trudne?

- Dokładnie tak. Szczególnie jeśli chodzi o fotografię wojenną. Od paru lat to właśnie fotografowie, operatorzy kamer i dziennikarze stali się celem i łupem stron walczących. Zwłaszcza w państwie islamskim. Zmienił się charakter wojny, jest bardziej cybernetyczna. Gdzieś w sztabie w Ameryce ktoś układa cele dla dronów, popijając sobie ciepłą kawkę. A fotoreporterzy muszą się oglądać na plecy, ponieważ są łatwym łupem w konflikcie. W tej chwili na pewno dużo trudniej się fotografuje, niż wtedy, kiedy zaczynałem. Wtedy wojny były głównie konwencjonalne. Jeżeli się zdobyło zaufanie którejś z walczących stron, to można było z tej strony fotografować. Pamiętam jak z Wojtkiem Jagielskim, z którym często wyjeżdżałem na reportaże, jeszcze 15 lat temu chodziłem nocą po Kabulu. W tej chwili jest to niemożliwe.

- Ale zdjęcia z wojny to tylko część wystawy.

- Dokładnie. Druga część jest trochę śmieszna. To socjologia z kraju.

- Jest tu na przykład zdjęcie z papieżem w 3 minuty...

- Tak! To zdjęcie zrobione podczas pielgrzymki papieskiej. Każdy chętny mógł się wtedy sfotografować z papieżem, a raczej nie z nim, a z jego kartonową podobizną. Jakiś spec od fotografii polaroidowej robił za 5 dolarów pamiątki ludziom (śmiech). Wszyscy byli zadowoleni.

Wystawa moich zdjęć w sumie dzieli się na kilka części. Jedna to socjologia wojenna, druga to socjologia naszego kraju, a trzecia - to fragment mojego licencjatu. Muszę się przyznać ze wstydem, że dosyć późno zacząłem studiować. W wieku 47 lat. I obroniłem dyplom w szkole filmowej w Łodzi na wydziale fotografii.

- Wierzysz w to, że najlepsze zdjęcie fotoreportera to takie, którego nie zrobił?

- Jest taki pogląd. W Warszawie funkcjonuje giełda fotograficzna i tam mamy najwięcej mistrzów fotografii, którzy by zdobyli wszystkie World Press Photo, gdyby wcisnęli spust migawki (śmiech). Ale albo akurat nie mieli aparatu, albo nie chciało im się go wyciągnąć, albo zapomnieli, że mają nacisnąć.

- W kilkudziesięciu zdjęciach podsumowałeś ćwierć wieku pracy. Czy przez te 25 lat zmieniło się twoje spojrzenie na fotografię?

- Jezu, chyba nie. Cały czas jest moją pasją, miłością i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Nawet jak mam wolne, to sobie chodzę z aparatem i fotografuję najbliższą okolicę, otaczające mnie miejsca. Próbuję opisywać mój świat bardziej intymnie, bardziej dokumentalnie. Ale wiem, że to się nigdy nie pokaże w gazecie, bo to nie są nośne tematy. Może kiedyś gdzieś je pokażę, a może nie. Samą frajdę sprawia mi trzymanie w ręku aparatu. Na dłoniach mam już odciski, takie zgrubienia od aparatu. Nazywam je stygmatami.

Krzysztof Miller, urodził się 25 marca 1962 r. w Warszawie. Zanim rozpoczęła się jego kariera fotoreporterska, był wielokrotnym mistrzem Polski seniorów w skokach do wody z trampoliny i wieży. Później pojawiła się fotografia. Zasłynął głównie jako fotoreporter wojenny. Robił zdjęcia w Afganistanie, w afrykańskich dżunglach, wszędzie tam, gdzie trwały zamieszki. Od 25 lat pracuje w gazecie.

- Czy aparat jest dla ciebie buforem bezpieczeństwa?

- Sądzę, że tak. W ogóle to ciekawe, bo mam dosyć nietypową sytuację. Jestem praworęczny, a fotografuję lewym okiem. Czyli tą częścią płatu mózgowego odpowiedzialną za empatię. Jak podnoszę aparat do lewego oka, to mam całą twarz zasłoniętą. Czuję się wtedy, jakbym był w czapce niewidce. Poza tym mam chyba dobry kontakt z ludźmi. Oni wiedzą, że nie chcę im zrobić krzywdy. Nie fałszuję fotografii, nie podglądam, nie fotografuję z ukrycia. I nie chcę nikomu nic złego zrobić. Myślę, że stąd się bierze zaufanie ludzi z różnych środowisk: od skinheadów, przez prawicę, lewicę i żołnierzy czeczeńskich, rosyjskich, w Gruzji i tak dalej. Aparat usprawiedliwia moją obecność i daje mi poczucie bezpieczeństwa.

- A jak się czujesz po drugiej stronie aparatu?

- Nienawidzę! (śmiech) Razem z Wojtkiem Jagielskim nienawidzimy się fotografować. Stąd pamiątek z wyjazdów mamy niewiele. Jestem introwertykiem. Są ludzie, którzy kochają się fotografować i gwiazdorzą. Tak mają na przykład Gruzini. Oni uwielbiają zdjęcia. Jak była akcja na linii frontu, to i koziołka zrobili, i przewrotkę, i fikołka, i strzelali jak Rambo spod biodra. Tylko to nie jest autentyczne. Trzeba ich przeczekać, aż się zmęczą twoją obecnością. I dopiero wtedy fotografować. A drugi typ ludzi, to są tacy introwertycy jak ja, którzy nienawidzą fotografowania się i pewnie dlatego zostali fotografami.

- Ale jak idziesz gdzieś prywatnie, to nie zabierasz ze sobą aparatu?

- Nigdy. Potrzebuję odrobiny refleksji i nabrania dystansu do fotografowanych tematów. Mi też jest potrzebny odpoczynek od patrzenia i wiecznego analizowania sytuacji. Jak mi się układają plany, jaka jest kolorystyka, czy użyć szerszego obiektywu...

- O kolorystyce, barwie i kompozycji jako pierwszy opowiedział ci trener skoków do wody...

- Tak, to prawda. Trenowałem pod koniec lat 60. i na początku 70. Nie było magnetowidów i żeby jakoś zobrazować, jakie błędy popełniam, trener rysował mi ołówkiem moją sylwetkę - to, jak układała się podczas skoku. Jego pasją było malowanie kwiatów i różnych martwych natur. I stąd może większa moja pasja do sztuki. A druga osoba, która mnie natchnęła, to profesor, u którego pisałem licencjat. Bardzo ważne w fotografowaniu jest to, żeby mieć z tyłu głowy historię sztuki, historię malarstwa, kompozycji. Fotografię trzeba poczuć przez rękę, oko, synapsy w mózgu, zagłębić się w niej, unurzać i po wielokroć powtarzać. Nie ma fotografii bez praktyki.

- Którą z fotografowanych historii najbardziej zapamiętałeś?

- Przyjechałem kiedyś na Święto Jordanu, gdzieś w okolicach Białegostoku. Na tym temacie niewiele się działo. Wracając szosą pod Siedlcami zobaczyłem kompletnie pijanego rowerzystę. Zatrzymałem się, wysiadłem z samochodu, naświetliłem jeden film. Okazało się, że temat, na który cię wysyłają wcale nie jest najważniejszy. Zawsze trzeba się rozglądać.

Do 10 marca w białostockiej Małej Galerii BOK (foyer kina Forum, działającego przy Białostockim Ośrodku Kultury) można oglądać wystawę Krzysztofa Millera pt. "Niedecydujący moment". Prezentowanych jest tam kilkadziesiąt zdjęć wybranych z 25-letniej pracy fotoreportera.

- Wielu ludzi kojarzy cię głównie z fotografią wojenną. Ale ponoć fotografem wojennym się nie jest, tylko się bywa.

- To słowa Ryszarda Kapuścińskiego, pod którymi się podpisuję. Powiedział, że reporterem wojennym jest się w momencie, kiedy jest się na wojnie.

- A ty jakie fotografie najbardziej lubisz robić?

- Najbardziej lubię fotografować rzeczywistość i innych ludzi. Nie znajdziesz właściwie żadnego mojego zdjęcia, na którym nie byłoby człowieka. Życie jest tak niesamowite, piękne, tragiczne, dające tak dużo emocji, że uważam, że fotografia kreacyjna nie jest mi potrzebna.

- A czy fotografia powinna być okrutna?

- To jest trudne pytanie. Żyjemy w okrutnych czasach. Można się zapytać, czy film powinien być okrutny? Są filmy, których nie pokazują, jak chociażby stracenie jordańskiego pilota w państwie islamskim. Ja też mam wiele okrutnych fotografii, na które nałożyłem w gazecie embargo. Nie mogą być publikowane, natomiast są często wykorzystywane do prac naukowych. Żeby udowodnić, że taka sytuacja faktycznie miała miejsce, że ci ludzie zginęli, albo że tam toczyły się walki. Że tak żyli ludzie, a tak umierali. Reportaż to ciągłe podglądanie rzeczywistości dookoła mojej głowy.

- A jest jakieś tabu w fotografii?

- Nigdy nie robię zdjęć z ukrycia. Nigdy bym nie mógł być paparazzi. I nienawidzę fotografować czerwonych dywanów.

- A jak podchodzisz do takiego tematu, którego nie czujesz i nie chcesz robić. Na przykład wysyłają cię na znienawidzony czerwony dywan...

- Nie mogę odmówić. Idę i podpytuję kolegów, kto się jak nazywa, kogo trzeba robić. To samo mam w sejmie. Też muszę zasięgać rady. Ale pracuję od 25 lat w gazecie, więc jakiejś kichy chyba jeszcze nie zrobiłem.

Czytaj e-wydanie »

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna