MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mała Mołdawia z wielkim potencjałem - relacja z podróży

Janka Werpachowska
- Tutaj prosiaki chodzą w obrożach i pasą się uwiązane na łańcuchu - mówi Darek Ochrymiuk, prezes Podlaskiej Stacji Przyrodniczej Narew, która realizuje w Mołdawii program pomocowy
- Tutaj prosiaki chodzą w obrożach i pasą się uwiązane na łańcuchu - mówi Darek Ochrymiuk, prezes Podlaskiej Stacji Przyrodniczej Narew, która realizuje w Mołdawii program pomocowy Dariusz Ochryniuk
Lata panowania sowieckiego to trudne do odrobienia straty i w gospodarce Mołdawii, i w systemie wartości, i w mentalności jej mieszkańców. Pomoc płynąca z Polski musi więc mieć wymiar i ekonomiczny, i edukacyjny.

Mołdawia: państwo niemal dziesięć razy mniejsze od Polski, w którym żyje niecałe 4,5 miliona mieszkańców. My narzekamy, że jest źle - z dochodem narodowym na głowę mieszkańca rzędu 13,5 tysiąca dolarów. W Mołdawii wskaźnik ten wynosi 2,5 tysiąca dolarów. I tę ich biedę widać rzeczywiście, na każdym kroku.

- Ale Mołdawianie są pogodni, nie narzekają. Właściwie zachowują się tak, jakby nie mieli żadnych potrzeb, cieszą się tym co mają - opowiada Dariusz Ochrymiuk, prezes Stowarzyszenia Podlaska Stacja Przyrodnicza Narew.

Miał okazję poznać życie w Mołdawii, bo już kilka razy był w tym kraju. W tym roku wiosną spędził tam kilka tygodni. Niedługo, pod koniec września, znów się tam wybiera na dłuższy pobyt. Te podróże do Mołdawii nie mają nic wspólnego z turystyką. Podlaska Stacja Przyrodnicza Narew oraz dwie białostockie fundacje: Wschód i imienia Księcia Konstantego Ostrogskiego wygrały konkurs na realizację programu Polska Pomoc, finansowanego przez nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

Strzechy łatane eternitem

Kiedy w 1991 roku Mołdawia stała się niepodległym państwem, jej mieszkańcy zupełnie nie byli przygotowani na taką zmianę. Pracowali w kołchozach, nic od nich nie zależało, o wszystkim decydowali sekretarze i naczelnicy.

- I chociaż minęło już ponad dwadzieścia lat tej niepodległości, w ludzkich głowach niewiele się zmieniło - podkreśla Darek Ochrymiuk. - Ci bardziej przedsiębiorczy wyjechali za chlebem do Włoch lub do Rosji. Oficjalnie mówi się o półtoramilionowej emigracji zarobkowej.

Czyli w kraju zostało około trzech milionów obywateli. To głównie dzieci i ludzie starzy. W swoich ubogich gospodarstwach czekają na pomoc finansową od tych członków rodziny, którzy znaleźli jakąkolwiek pracę za granicą.

Wieś mołdawska nie przypomina naszej - są to raczej skupiska jednakowych domków z miniaturowymi ogródkami. Takie przykołchozowe zunifikowane osiedla mieszkaniowe. Większość budynków pokryta jest eternitem, ale często widzi się też dachy z trzciny. A jak wiatr czy upływ czasu taki dach uszkodzi, to gospodarz łata go kawałkiem eternitu - byle na głowę nie ciekło. Wiele domów na mołdawskiej wsi to lepianki z gliny wymieszanej z trzcinową sieczką. Podłoga w takim budynku to oczywiście klepisko.

- Co z tego, że po upadku komuny kołchozy zostały rozparcelowane pomiędzy byłych pracowników - opowiada Ochrymiuk. - Na rodzinę przypadło dwa, trzy hektary takiego czarnoziemu, o jakim my w Polsce możemy najwyżej śnić. To jest taka gleba, że wszystko w niej samo rośnie. Niestety, całe jej połacie to dziś nieużytki.

Byli kołchoźnicy bowiem dostali ziemię, ale nie mieli żadnego zaplecza technicznego do jej uprawy. Kołchozowe maszyny rdzewieją w kołchozowych rozwalających się szopach. Zresztą i tak do niczego by się nie przydały na dwuhektarowym poletku - są wielkie, ciężkie i szalenie drogie w eksploatacji, przystosowane do pracy na kołchozowych niezmierzonych latyfundiach.

- Niektórzy obrabiają swoje pola, wykorzystując konie, które są tu niewiele większe od dużego psa - śmieje się Darek. - Naprawdę, zawsze na widok takiego mołdawskiego konika miałem wrażenie, że dałbym radę go podnieść. Niestety, ten wygląd to nie lokalna rasa, lecz efekt prowadzonej od lat hodowli wsobnej. Brak racjonalnego podejścia do tych zagadnień spowodował, że i konie, i krowy, i nawet owce w Mołdawii są słabe i rachityczne.

Szkolna toaleta: dziura w ziemi

Białostockie instytucje realizujące w Mołdawii ministerialny program Polska Pomoc mają konkretny cel: rozwój rolnictwa i ochrona środowiska. Bo rolnictwo może być podstawą bytu mieszkańców Mołdawii - ale pod warunkiem, że uda się ocalić od zniszczenia środowisko naturalne. Ekologia - to pojęcie było tu jakby nieznane.

Trzyosobowa ekipa z Białegostoku, która wiosną tego roku pracowała przez wiele tygodni w Mołdawii, skupiła się na budowie lokalnych oczyszczalni ścieków oraz toalet w obiektach publicznych.

- Trudno uwierzyć, że w środku Europy, w XXI wieku ludzie godzą się na życie w takich warunkach - opowiada Ochrymiuk. - Wiejskie szkoły i przedszkola, mieszczące się w murowanych budynkach, mają prowizoryczne toalety na zewnątrz. Są to po prostu betonowe ściany, nie zawsze zadaszone, za to zawsze bez drzwi, kryjące dziurę w ziemi. Z takich "toalet" korzystają dzieci, nawet przedszkolaki. A zimy w Mołdawii są ostre, z mrozami w okolicach minus trzydziestu stopni.

Obiekty, które mają skorzystać z polskiej pomocy, wskazują przedstawiciele miejscowych władz. Jednak na miejscu często okazuje się, że dyrektor szkoły, ośrodka zdrowia czy domu kultury w ogóle nie widzi potrzeby budowy toalety z prawdziwego zdarzenia w jego placówce.

- Nam taka postawa nie mieści się w głowie - przyznaje Ochrymiuk. - Naprawdę musimy nieraz długo przekonywać, że dzieci, młodzież, chorzy przychodzący do lekarza muszą mieć do dyspozycji normalne toalety, z drzwiami, muszlą klozetową, bieżącą wodą. Kiedyś urzędnik z domu kultury powiedział: "Przecież do domu kultury nie idzie się po to, żeby s...ć".

A kiedy już uda się przekonać wójta czy sołtysa, że toaleta musi być, że oczyszczalnię ścieków z ekologicznym osadnikiem też trzeba wybudować, to zaczynają się kolejne problemy.

- Dopóki tam nie pojechałem, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo zdemoralizować może kołchozowe życie - opowiada Darek Ochrymiuk. - Oni byli nauczeni tylko wykonywać polecenia. Cała ich inwencja skupiona była na tym, żeby schodzić z oczu przełożonym, bo jak szef cię nie widzi, to nie pogoni do żadnej roboty. I teraz, chociaż pracują dla siebie, dla swojego najbliższego otoczenia, to w żaden sposób nie wpływa na zmianę ich postawy. Na chwilę odszedłem od ekipy pracującej przy budowie oczyszczalni, to już żadnego z nich nie zastałem po powrocie. Znalazłem ich w jakiejś piwnicy w budynku obok. Schowali się przede mną, jak dzieci.

Kiedyś pod koniec dnia pracy przy osadniku niemal cała wieś zebrała się na placu budowy. Mężczyźni o czymś dyskutowali, kręcili głowami z podziwem. Okazało się, że takie zdumienie budził fakt, iż przez osiem godzin udało im się wkopać w ziemię dwanaście studziennych kręgów.

- Kiedyś, w kołchozie, to jeden dziennie byśmy może wkopali - przyznali.

Woda z cysterny

Przy każdym domu na mołdawskiej wsi stoi budowla, zwana u nas sławojką. Jak się dół zapełni, to się go zasypuje i wykopuje się nową latrynę.

Ponieważ wsie nie są skanalizowane, gospodarstwa korzystają z własnych studni. Niestety, na znacznych obszarach Mołdawii wody gruntowe już nie nadają się do picia, nawet po przegotowaniu. Zostały skażone nieczystościami z przydomowych wychodków, które przez lata przesiąkały przez warstwę gleby i pokłady wapiennych skał.

Mieszkańcy takich wsi mogą liczyć tylko na wodę dowożoną w cysternach. I niestety, nie mogą mieć nadziei, że ta sytuacja wkrótce się zmieni na lepsze. Trzeba pokoleń, żeby skażona woda zdołała się w naturalny sposób oczyścić.

- Ale widziałem, że w wielu gospodarstwach ta ciecz, która nawet nie wygląda jak woda, jest używana - wspomina Ochrymiuk. - Wygląd i zapach wystarczą, żeby nabrać obrzydzenia. A oni ją piją. I nie chorują.

Polska pomoc to kropla w morzu potrzeb, ale trudna do przecenienia. Nawet jeżeli jej wymiar materialny jest niewystarczający, to bardzo ważny jest aspekt edukacyjny. Bo nawet ci, którzy początkowo kwestionują potrzebę budowy oczyszczalni czy toalet, później, kiedy już inwestycje są zakończone, muszą przyznać, że z takimi zdobyczami cywilizacji żyje się lepiej.

Trzeba odbudować rolnictwo

- Po rozpadzie Związku Radzieckiego rosyjscy oligarchowie opanowali mołdawskie winnice - opowiada Darek Ochrymiuk. - W ciągu kilku zaledwie lat udało im się praktycznie zniszczyć tutejsze tradycje winiarskie. Bo uprawa winorośli i produkcja wina, to kunszt, do którego dochodzi się przez pokolenia. To, co niegdyś rozsławiało republikę mołdawską, czyli wina i koniaki, odeszło w przeszłość.

Dzisiaj sytuacja wygląda nieźle. Mołdawskie winiarstwo się odbudowuje. Niektórymi winnicami interesują się doświadczeni producenci francuscy. Ale nie tylko. Jedna z największych należy do Gazpromu.

Nawet najbiedniejszy mołdawski gospodarz ma swoją winnicę i produkuje wino. W piwniczce pod domem dojrzewają w beczkach przednie trunki - kiedy przychodzi odpowiedni czas, sąsiedzi zbierają się na degustacje, porównują, czyje wino lepsze.
- Dlatego każdy dba o jakość swojego wina, jeżeli stwierdzi, że coś z nim nie tak, od razu przeznacza je do destylacji, na koniak - mówi Ochrymiuk.

Ale inne dziedziny rolnictwa nie są już tak kwitnące. Na urodzajnych czarnoziemiach albo rosną chwasty, albo kukurydza. Mamałyga, czyli gotowana na gęsto kasza kukurydziana, to podstawa tutejszej kuchni. I baranina - niezbyt smaczna, jak mówią Polacy, bo z owiec ras mlecznych.

Metodą małych kroków, pozytywnych przykładów starają się wolontariusze z Białegostoku zmieniać mentalność Mołdawian. Udało się kilku namówić do wspólnego zainwestowania w folie i szklarnie. Wyhodowali piękne warzywa, którymi zainteresował się większy odbiorca. Zarobili. Inni to widzą, zastanawiają się. Za jakiś czas może też założą spółkę z sąsiadami, która zacznie przynosić dochody.

Darek poznał w Mołdawii przedsiębiorcę, który robi kokosy na produkcji nabiału. Wykorzystał zabudowania pokołchozowe, zainwestował w urządzenia i stał się potentatem mleczarskim. Tak jak zadeklarował, kiedy otwierał zakłady, 20 procent produkcji przeznacza na cele charytatywne. Rozdaje mleko, masło, sery, jogurty. Codziennie pod jego firmą stoi kolejka ludzi starych, biednych, schorowanych. Nikt nie odchodzi z pustą siatką.

- To chyba jedyna forma pomocy, jaką widziałem w Mołdawii - przyznaje Darek.
Na przełomie września i października szykuje się kolejny wyjazd do Mołdawii. Tym razem białostoczanie zawiozą tam dwa stada krów mięsnych (około 40 sztuk), które dadzą początek prawdziwej hodowli. Poza tym dostarczą instalację do suszarni warzyw i owoców.

- Tam przy drogach rosną brzoskwinie i morele, zbiory warzyw mogą się odbywać dwa razy do roku. Ten kraj ma wielki potencjał. Trzeba tylko ludziom trochę pomóc odnaleźć się w zmienionej rzeczywistości. Oni sobie na pewno poradzą.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna