Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Media mają swoje gęby.

(NTO).
– Popularność bywa męcząca – mówi Maciej Orłoś. – Kiedy media opisywały moją sprawę rozwodową czy alimentacyjną, było to bardzo bolesne.
– Popularność bywa męcząca – mówi Maciej Orłoś. – Kiedy media opisywały moją sprawę rozwodową czy alimentacyjną, było to bardzo bolesne.
Pieniądze zarabiał już w podstawówce. Za pierwszą wypłatę kupił... rower. Potem grał w filmach, teatrach, aż wylądował w Teleexpressie. I siedzi tam już 20 lat. Z Maciejem Orłosiem rozmawia Katarzyna Kownacka.

Pobił Pan rekord. Jest Pan prezenterem, który najdłużej w historii polskiej telewizji prowadzi jeden program. W Teleexpressie jest Pan od 1991 r. W przyszłym roku stuknie 20-tka. Prezesi się zmieniali, a Pan trwa. Jak to możliwe?

- Faktycznie bywa tak, że nowe władze w telewizji wprowadzają zmiany, również programowe. Mam to szczęście, że pracuję w programie, który od lat ma mocną pozycję i dobrą oglądalność. Niezależnie od tego, kto akurat rządzi telewizją, Teleexpress trwa i ma swoją formułę. A ja z nim, bo jestem jego twarzą. Widać są programy - odpukać - nietykalne (śmiech). Pracuję w jednym z nich.

Tyle lat w jednym miejscu... Nie ma Pan czasem dosyć?

- Czasem mam. Z drugiej strony - bardzo się zgrałem i zżyłem z tym programem. Oczywiście, bywa powtarzalnie, na przykład podczas świąt czy rocznicowych uroczystości, kiedy scenariusze programów są niemal kalką. Taka monotonia jest męcząca. Ale w naszym kraju sporo się dzieje.

Ostatnie dni, tygodnie czy miesiące są tego dowodem. Na nudę, zwłaszcza w programie informacyjnym, nie narzekamy. Ciągle są jakieś wyzwania. No a poza tym - są przecież na świecie ludzie, którzy prowadzą ten sam program do samej emerytury. Jeśli widzowie akceptują taką osobę, to wszystko w porządku.

Miał Pan być aktorem. Skończył Pan warszawską szkołę teatralną, a potem zagrał u Andrzeja Wajdy w "Wieczerniku", grał w teatrach... Jak to się stało, że z aktorstwa poszedł Pan w coś zupełnie innego?

- Tak się w życiu zdarza (śmiech). Ludzie czasem zmieniają profesje. Są tacy, którzy to robią kilka razy w życiu. Ja dostałem propozycję pracy w telewizji, która miała ogromny atut - etat i stałe dochody. Poza tym było to coś nowego, a w dalszym ciągu z użyciem kamery. Podobieństwa można było znaleźć: żywa publiczność - bycie na wizji. Fizykiem jądrowym nie zostałem.

A nie żałuje Pan czasem, że nie jest drugim Lindą czy Szycem?

- Nie, nie mam takich myśli. Poza tym dawno otrząsnąłem się z entuzjazmu i naiwności, które by pozwalały snuć wizje o wielkiej karierze w tej branży. Żeby się stać wybitnym, wziętym, popularnym aktorem i wypracować sobie popularność nie poprzez występowanie w telenowelach, musi się zgrać wiele elementów.

Trzeba mieć naprawdę duży talent, do tego trochę szczęścia i wstrzelić się z rolą do koszyka, z którego potem wyciągają cię producenci. Niewielu osobom się to udaje. Szansa na to, by udało się mnie, była w gruncie rzeczy mała. Poza tym teraz też są inne czasy. Moje roczniki wchodziły na rynek tuż po stanie wojennym, w głębokim PRL-u, gdzie był bojkot telewizji i w ogóle niewiele się robiło. Gdzie było wielu reżyserów, z którymi wstyd by było pracować. To nie był najlepszy czas na to, by zostać aktorem.

Ale Pan miał już kawałek czasu z aktorstwem za sobą. Jako dziecko wygrał Pan casting i dubbingował dziecięce głosy w bułgarskich czy czeskich filmach.

- Nawet z sukcesami! Za zarobione w ten sposób pierwsze pieniądze kupiłem sobie wtedy rower! W studio dubbingowym bywałem przez parę kolejnych lat, bodaj od piątej do ósmej klasy szkoły podstawowej. Spędzałem w nim długie godziny. Nawet lekcje tam odrabiałem. Można więc śmiało powiedzieć, że byłem wziętym młodzieżowym aktorem dubbingowym (śmiech).

Pana ojciec, Kazimierz Orłoś, to pisarz, który tworzył pod pseudonimem Maciej Jordan. Publikował w paryskiej Kulturze, współpracował z Radiem Wolna Europa. Za powieść "Cudowna melina", w której krytykował nadużycia komunistycznego systemu władzy, opublikowaną pod swoim nazwiskiem, stracił pracę w Polskim Radiu i w redakcji "Literatury". Pan też stawiał opór przeszłej władzy, choćby organizując w 1981 r. strajk na PWST. Dawni działacze środowisk solidarnościowych dziś chętnie do tego wracają, eksponują to. Pan nie. Dlaczego?

- Prywatnie, oczywiście, mam swoje poglądy, ale uważam, że pracując jako dziennikarz informacyjny nie powinienem ich ujawniać. Zwłaszcza że nie prowadzę rozmów z politykami, debat, nie jestem publicystą. Epatowanie swoimi zapatrywaniami na politykę w programie informacyjnym byłoby mocno nieprofesjonalne.

Tymczasem wielu współczesnych dziennikarzy dosyć dobitnie komunikuje swoje opinie...

- To prawda. Mnie się jednak marzy takie dziennikarstwo, w którym sztuką byłoby zadawanie trudnych pytań wielu stronom. Takie, które nie wiązałoby się z ujawnianiem poglądów. I ono jest możliwe, widać je na świecie. Przykład BBC jest może wyświechtany, ale ciągle dobry.

U nas zupełnie nieprzystający do rzeczywistości...

- Po pierwsze - u nas nie ma takiego BBC. Media są upolitycznione. Każdy tytuł, każda niemal medialna marka kojarzy się z jakąś siłą polityczną. Zarówno w mediach elektronicznych, jak i w prasie. Mnie się to nie podoba i stronię od takiego uprawiania fachu.

Ale pracuje Pan w Telewizji Polskiej, która jakąś swoją polityczną gębę ma. Mimo że jest publiczna.

- Dlatego ciągle mam nadzieję, że pojawi się dobra ustawa o mediach publicznych i że uniezależnią się one, w tym również TVP, od polityków. Że będą prawdziwie publiczne. Żyję tą nadzieją i wierzę, że tak się stanie. To, co się teraz dzieje, jest, niestety, dalekie od ideału.

Różne rzeczy Pan już w życiu robił. Grał Pan w filmach, teatrze, był prezenterem, konferansjerem, ale także pisarzem. Zaczęło się od wydanego w formie książki cyklu wywiadów z gwiazdami zatytułowanego "Moje spotkania oko w oko". Potem były tytuły dla dzieci. Kiedy przyszła ochota na pisanie?

- Było to, oczywiście, pokłosie programu pod tytułem "Oko w oko", w którym na różne tematy rozmawiałem ze znanymi ludźmi. Chyba była to po prostu, jak to często bywa, próba przedłużenia żywota programu telewizyjnego. A jeśli chodzi o "Tajemnicze przygody Kubusia" i "Tajemnicze przygody Meli", to zainspirowały mnie moje dzieci. Zresztą ich imiona są w tytułach tych książeczek.

Teraz pisze Pan coś magicznego?

- Piszę książkę o Telewizji Polskiej po 1989 roku. Chcę uchwycić to, co się z TVP działo od przełomu w Polsce. Nie będą to tylko moje przemyślenia, ale też refleksje z rozmów z ludźmi telewizji. Sporo ich już przeprowadziłem. Wśród bardzo znanych z ekranu osobowości telewizyjnych są Krystyna Loska, Stanisława Ryster, Katarzyna Dowbor, Monika Richardson, Andrzej Turski, Wojciech Pijanowski, Wojciech Mann czy Jacek Fedorowicz...

Znów wchodzi Pan na grząski grunt...

- To nie jest artykuł w gazecie, tylko książka. Musi więc być pisana z jakiejś perspektywy, dlatego nie obejmie czasów najnowszych. Ale, oczywistości, nawet mało wygodnych, funkcjonujących w świadomości publicznej, pomijać nie zamierzam. Na przykład tego, jak bardzo politycy mieli zawsze ochotę na tę telewizję i jak się na nią zasadzali. To prawda o TVP - bolesna, niechciana, ale jednak. Zatem w książce będzie.

Zaczęliśmy od tego, że jest Pan od niemal 20 lat twarzą Teleexpressu. Program dał Panu popularność. A to oznacza, że media roztrząsają, ile Pan zarabia, itd. Jak Pan sobie z taką popularnością radzi?

- To nie jest przyjemne. Naprawdę. Ale, oczywiście, należy się z tym liczyć. Próbuję się uodpornić, nie zawsze wychodzi. Wiem, że jest to wpisane w moją pracę. Czasami mnie szlag trafia. Kiedyś nawet próbowałem wytaczać tu i tam sprawy o naruszenie dóbr. Ale teraz nie mam na to czasu. Za to mam świadomość, że media i newsy, które produkują, mają krótki żywot. Poza tym - procesować się o sprostowanie pisane małym drukiem na przedostatniej stronie to strata czasu i nerwów. Dziś musiałoby się zdarzyć coś naprawdę dużego i bolesnego, żebym się zdecydował na proces.

Opisywanie Pana sprawy rozwodowej czy alimentacyjnej nie było wystarczające?

- To było bardzo bolesne i trudne. Namawiano mnie wtedy na duże wywiady, żebym mógł w nich przedstawić swoje stanowisko. Ale nie lubię takiego ekshibicjonizmu, rozdrapywania ran, wywnętrzania się. Zwłaszcza przy tematach trudnych i bardzo intymnych. Dlatego i teraz się nie palę, żeby do tego wracać.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna