Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Kolenda z Trefla Sopot: Kontuzja nauczyła mnie cierpliwości, teraz jestem lepszym zawodnikiem

Jakub Łasek
Jakub Łasek
W trwającym sezonie Michał Kolenda zagrał we wszystkich meczach Trefla Sopot, po kontuzji 22-latka już nie ma śladu.
W trwającym sezonie Michał Kolenda zagrał we wszystkich meczach Trefla Sopot, po kontuzji 22-latka już nie ma śladu. Karolina Misztal
W poprzednim sezonie Michał Kolenda z powodu urazu rozegrał jedynie trzy mecze. 22-latek dwukrotnie wracał do gry, ale za każdym razem zapalenie okostnej się odnawiało i konieczna była kolejna przerwa. Skrzydłowy Trefla Sopot opowiada o zmaganiu z urazem, nauce wygrywania i o tym, jak koszykarze z małego miasta mogą wybić się na poziom ekstraklasy.

Jak to jest niemal przez cały sezon nie móc wykonywać swojego zawodu?

To bardzo ciężkie psychicznie, bo ciągnie cię do tego co robisz w życiu najlepiej. Wiesz, że nie możesz grać i żadne inne zajęcie nigdy tego nie zastąpi. Najbardziej cierpi głowa, zwłaszcza na samym początku, kiedy nie wiadomo było jak mnie leczyć, co mi jest, a kolejne metody leczenia zawodziły.

Jak wyglądał twój dzień w czasie kontuzji? Siłownia, stół u fizjoterapeuty i tak w kółko?

Przede wszystkim musiałem być na każdym treningu z drużyną, ale gdy chłopaki rozpoczynali zajęcia, ja szedłem do gabinetu fizjoterapeuty. Potem ćwiczyłem konkretne partie mięśni na siłowni, a następnie pracowałem z Tobiaszem Grzybczakiem, naszym trenerem przygotowania motorycznego. Ale przede wszystkim moim zadaniem stało się... nicnierobienie, bo to był klucz do wyleczenia tego urazu. Miałem po prostu być cierpliwy, odpoczywać i dać możliwość zapaleniu ustąpić.

Co dokładnie ci dolegało?
Miałem zapalenie okostnej prawego piszczela z podejrzeniem pęknięcia. Przy braku leczenia mogłoby to spowodować osłabienie kości i w rezultacie złamanie jej podczas jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Kontuzja objawiała się mocnym bólem w nodze, ale tylko przy wysiłku fizycznym.

To był chyba ogromny problem – nie miałeś złamanej nogi, zerwanego więzadła, tak naprawdę przy normalnym funkcjonowaniu niewiele cię bolało. To sprawiało, że cierpliwość była niesamowicie ważna?

To jest najgorsze, kiedy nie widzisz żadnej szkody na swoim ciele, złamania, skręcenia czy czegokolwiek. Kompletnie nic fizycznie cię nie ogranicza, poza tym, że masz zakaz poruszania się choć odrobinę szybciej niż zwykłe chodzenie. To mnie denerwowało, jestem... to znaczy byłem osobą bardzo niecierpliwą, więc trudno było mi to zaakceptować. Moje problemy mentalne bardzo mocno odczuł Patryk Bieda, nasz fizjoterapeuta czy też wspomniany wcześniej trener Tobiasz. Ciągle siedziałem im na głowie, cały czas pytałem, kiedy będę mógł wrócić, co mogę więcej zrobić, czy mogę wykonać takie ćwiczenie. W skrócie - musieli słuchać mojego codziennego marudzenia. Bardzo oberwało się też mojej dziewczynie, bo w domu potrafiłem być nieprzyjemny przez całą tę sytuację. Ale cały czas miałem jej wsparcie, jestem jej bardzo wdzięczny, że przy mnie była. Niesamowicie tego potrzebowałem w mojej sytuacji.

W prywatnych rozmowach często żartowałeś, że za rok transfer na budowę, do firmy taty. Czy na poważnie też pojawiały się myśli, że to zapalenie będzie się ciągle odnawiać, co spowoduje zakończenie kariery?

Chyba jednak nie, bardzo mocno wierzyłem, że metoda leczenia, na którą ostatecznie się zdecydowaliśmy, da właściwy rezultat. Temat budowy był oczywiście żartem i teraz już mogę z całkowitą pewnością powiedzieć, że czarny scenariusz się nie sprawdził. Po takim poprzednim sezonie bardzo cieszę się z każdej chwili spędzonej na treningu i w trakcie meczu.

A jak przyjmowałeś fakt, że twój brat Łukasz co tydzień szykował się na mecz, a ty albo zostawałeś w domu, albo oglądałeś kolejne spotkania z perspektywy ławki?

To raczej nie było dla mnie frustrujące, ale za to mocno frustrowało mnie, gdy już przychodziłem na trening czy mecz i musiałem tylko patrzeć na wszystko z boku. Chciałem w tym uczestniczyć, pomóc chłopakom, a nie mogłem praktycznie nic zrobić.

Czujesz, że kontuzja zmieniła cię koszykarsko i życiowo?

Mentalnie bardzo się zmieniłem, nauczyłem się przede wszystkim cierpliwości. Wcześniej szybko się „podpalałem” czy to na boisku, czy w życiu, a teraz jestem znacznie bardziej stonowany. Na pewno też mocniej doceniam to, że mogę grać w koszykówkę. Przed kontuzją wkradała się rutyna, nie chciało mi się czasem jechać na trening. Kiedy byłem zmęczony, to miewałem negatywny stosunek do pracy w czasie zajęć. Teraz nawet gdy czuję się gorzej lub mam zły dzień, to i tak cieszę się, że mogę potrenować czy rozegrać mecz.

W takim razie możesz powiedzieć, że po urazie jesteś lepszym koszykarzem niż przed? Głównie jeśli chodzi o stronę mentalną?

Wydaje mi się, że tak. Uważam, że z każdej sytuacji trzeba starać się wyciągnąć wnioski. U mnie to była lekcja cierpliwości i cieszę się, że ten rodzaj nauki już mam za sobą.

Na tym zakończmy wątek kontuzji, ale przejdźmy do poprzedniego sezonu, który dla całego Trefla był naznaczony urazami. Wiele osób w otoczeniu klubu mówiło, że to ty mógłbyś stać się naturalnym liderem tamtego zespołu. Czujesz, że możesz mieć wpływ na szatnię w tak młodym wieku?

Jeszcze nie czuję się człowiekiem, który może mieć wpływ na myślenie innych zawodników. Z drugiej strony lubię się odezwać w szatni, pożartować, porozmawiać, ale też przedstawić swoje pomysły. Na razie jednak mam zbyt mało doświadczenia, żeby radzić cokolwiek na przykład Witalijowi Kowalence, który ma 35 lat. W szatni jest pewna hierarchia i ona jest układana według wieku. To najstarsi mają najwięcej do powiedzenia i z ich słowami trzeba się najmocniej liczyć. Może za kilka lat też będę pełnił rolę takiego mentora, ale teraz jest na to zdecydowanie za wcześnie. Wydaje mi się, że jeśli dziś przyszedłby zawodnik z zagranicy, starszy o 10 lat, to uznałby za śmieszne, że 22-latek chce się rządzić w szatni. W mojej głowie brzmi to trochę kuriozalnie.

Mówisz o hierarchii w szatni – jak duże znaczenie dla wyników poprzednim sezonie mógł mieć brak tych najbardziej doświadczonych koszykarzy, jak Marcin Stefański czy Filip Dylewicz?

Przede wszystkim na tak zły poprzedni sezon wpłynęła plaga kontuzji w pierwszych miesiącach, co później ustawiło całe rozgrywki. Przegraliśmy mecze z teoretycznie słabszymi rywalami, przez co sytuacja w tabeli stała się bardzo trudna. Były takie spotkania, że mieliśmy w rotacji siedmiu zawodników, co często utrudniało nam walkę o wygraną. Odejście doświadczonych graczy, którzy wpływali na szatnię, też mogło być jedną z przyczyn słabszych wyników. Brakowało osoby, która krzyknie, powie coś ważnego, zmotywuje. To bardzo ważne i w trwającym sezonie trener Marcin Stefański pełni taką rolę. On potrafi nas nakręcić do walki i podbudować, kiedy jest źle. Może właśnie tego nam zabrakło rok temu, ale nie zapominajmy jednak o tych wszystkich kontuzjach.

I później już nie dało wrócić się na właściwe tory, pomimo że kontuzje, poza twoją, minęły i doszli nowi gracze?

Po słabym początku, kilku porażkach z rzędu, trudno jest zbudować atmosferę w szatni. Ciężko mieć wtedy nastawienie, że „ok, dzisiaj wygrywamy”. Pojawia się strach, że znów nam nie pójdzie. Do nas też dochodziły głosy na temat transferów, zmian trenera, a to mocno wpływa na drużynę i poszczególnych zawodników. Moim zdaniem potrzeba było dwóch-trzech zwycięstw, by to wszystko wróciło na właściwe tory. Ale to tylko gdybanie, na szczęście utrzymaliśmy się i los w tym sezonie oddaje nam to, co zabrał w poprzednim.

W takim razie możesz powiedzieć, że gdybyście w tych rozgrywkach przegrali niektóre z tych meczów „na styku”, to w kolejnych spotkaniach byłoby już znacznie trudniej? To aż tak mocno się nawarstwia?

Jak się wygrywa, to ma się więcej radości z gry, przychodzi się z uśmiechem na trening. Takie mecze, wygrane w końcówce czy po dogrywce, budują zespół, tworzą pewne więzi wewnątrz drużyny. Właśnie te trudne spotkania są najważniejsze, bo one mają największy wpływ na to, co później dzieje się z zespołem. To też uczy nas wygrywać. Może to brzmieć dziwnie, ale w poprzednim sezonie wielokrotnie powtarzaliśmy sobie, że my już nie umiemy zwyciężać. Wiele meczów przegrywaliśmy w końcówkach i nie potrafiliśmy w tych kluczowych momentach wyszarpać wygranej. Teraz jest inaczej, z Polpharmą wyszliśmy na dogrywkę skupieni i z miejsca odskoczyliśmy, ze Spójnią po przerwie szybko odrobiliśmy straty. I to jest właśnie nauka wygrywania, czujemy, że możemy zdobyć dwa punkty, nawet kiedy nie do końca idzie.

Zmieniamy całkowicie temat – jak to się dzieje, że w tak niewielkim Ełku „produkowani” są regularnie zdolni koszykarze? Bracia Kolendowie, Błażej Kulikowski, Hubert Łałak i kolejni, młodsi. Jak wielka w tym zasługa Edwarda Traskowskiego?

Trener Edward Traskowski razem z ówczesnym dyrektorem mojej szkoły, Jarosławem Obryckim, stworzyli miejsce, w którym można w koszykówkę grać i jej się uczyć. Niesamowita praca trenera Edwarda sprawiła, że jeździliśmy na masę turniejów w Polsce i za granicą. Widzieliśmy wielką miłość trenera do koszykówki, ogromną pasję i chęć tego, żeby wychowywać dzieciaki. Bo to nie były tylko treningi, to było przede wszystkim wychowywanie nas wszystkich. Uczyliśmy się rzeczy, które są później bardzo istotne dla młodych ludzi w życiu. Pochodziliśmy z różnych domów, ale na boisku wszyscy byliśmy równi, tak samo zdyscyplinowani i zaangażowani. Mam taki, trochę głupi przykład – jeszcze w podstawówce trener Traskowski kategorycznie zakazał nam jeść chipsy. Dziś, kiedy wracam do Ełku, to w sklepie w dalszym ciągu boję się nawet spojrzeć na chipsy. I to pokazuje jak charyzmatyczną postacią jest pan Edward.

Takie małe rzeczy sprawiają, że później łatwiej odnaleźć się w poważnym baskecie?

Trudno powiedzieć na czym polega taka „produkcja” koszykarza, wiele rzeczy złożyło się na to, że z Łukaszem trafiliśmy do ekstraklasy. Na pewno nasz przykład otworzył też drogę dla Błażeja czy Huberta. Nie mam pojęcia dlaczego my się wybiliśmy, a setki innych graczy nie. Ale jedno jest pewne, trener Edward wykonał niesamowitą pracę, pokazał nam koszykówkę, nauczył nas wiele o życiu. Kolejnym dziwnym przykładem jest, że na wyjazdach jako dzieciak nauczyłem się ścielić łóżko, czy przygotowywać najprostsze posiłki. Wtedy, w czasie wyjazdów na turnieje, nie mielimy hoteli, trafialiśmy do bursy, w torbach woziliśmy po dwie konserwy, pół bochenka chleba i gdzieś w drodze, na parkingu, siadaliśmy i wspólnie robiliśmy kanapki. Dzięki trenerowi też bardzo dużo zwiedziliśmy, byliśmy w Estonii, we Włoszech, gdzie spróbowałem pierwszy raz prawdziwej pizzy. To coś niesamowitego, ile mogliśmy zobaczyć dzięki trenerowi. Trudno opisać, jak bardzo wszyscy jesteśmy wdzięczni panu Edwardowi za pracę jaką wykonał dla nas, młodych koszykarzy. Będziemy do końca życia dziękować, że spotkaliśmy go na naszej drodze.

Wtedy też zawiązały się przyjaźnie na całe życie?

Tak, można powiedzieć, że ta grupa, która wtedy grała z nami w Ełku, to nasi najlepsi przyjaciele. To taka więź, że nawet jeśli nie widzimy się przez dłuższy czas, to po minucie spotkania rozmawiamy już tak, jakby tej przerwy w ogóle nie było.

To o czym opowiadasz, pokazuje, że nawet jeśli nie zostaniesz zawodowym koszykarzem, to uprawianie sportu może dać ci wiele w normalnym, codziennym życiu. Zapewne z tamtej grupy poza tobą i Łukaszem już nikt profesjonalnie w basket nie gra?

Zawodowo nie grają, ale cały czas są przy koszykówce, interesują się. Część z nich grywa w streetball, niektórzy występują w ligach amatorskich. Nie udało im się zaistnieć w zawodowym sporcie, ale nadal czują ten basket, potrafią się nim emocjonować. Wartości, które nabyliśmy wiele lat temu, zostają w nas i tego się nie pozbędziemy, nawet jeśli już przestajemy grać.

Karierę rozpoczynałeś w Ełku, ale już w wieku 15 lat przyjechałeś do Sopotu z 13-letnim bratem. To była kolejna, przyspieszona tym razem, lekcja dojrzewania?

Przyjazd do Sopotu był przełomowy, wyprowadziliśmy się bardzo wcześnie od rodziców. Myślę, że wtedy podjęliśmy bardzo dobrą decyzję, dzięki której dużo się nauczyliśmy. Przeskok był ogromny, w domu mieliśmy wszystko przygotowane, a tu nagle musieliśmy to robić sami. Z dzisiejszej perspektywy z Łukaszem twierdzimy, że im szybciej wyjedzie się z domu, tym łatwiej jest później w życiu. Oczywiście, potrzebna jest osoba, która nami pokieruje, w Sopocie był to pan Piotr Rogocz. On się nami opiekował w bursie i bardzo nam pomagał. Ważne było też wsparcie starszych kolegów. To nie byli ludzie, którzy poniżali młodych, zawsze mogliśmy na nich liczyć.

Jednak sama decyzja o wyjeździe z domu musiała być ciężka?

Szczególnie ciężko tę sytuację zniosła mama, bo trudno jej było się przyzwyczaić się do tego, że w domu nie ma tych dwóch hałaśliwych, walczących ze sobą nastolatków. Nagle zapadła całkowita cisza, co dla rodziców stało się lekkim szokiem. Dzisiaj możemy się już tylko z tego śmiać i wszyscy zgadzamy się, że to był dobry wybór. Nie ukrywam, że po przyjeździe do Sopotu bardzo tęskniliśmy za rodzicami, ale też za znajomymi, bo w Ełku zostali wszyscy najbliżsi. Przyjechałem tutaj w trzeciej gimnazjum, więc zostawiłem całą klasę i wszedłem w nowe, już świetnie znające się środowisko. Łukasz miał troszkę łatwiej, bo on zaczynał gimnazjum, więc tam w klasie praktycznie wszyscy byli nowi.

Teraz rodzice mogą czuć dumę, że poświęcenia się opłaciły?

Mam nadzieję, że tak jest. Rodzice wciąż nam bardzo pomagają, ich wsparcie jest nieocenione. Z Łukaszem nie mamy pojęcia, jak kiedyś się odwdzięczymy im za to wszystko, co dla nas zrobili i nadal robią. Jak tylko terminarz pozwala, to staramy się wracać do domu, żeby jak najwięcej czasu spędzać z rodziną.

Wy do Sopotu przyjechaliście z Ełku, ale do dużych ośrodków zawodnicy są ściągani z wielu mniejszych miast, co często jest krytykowane. Uważasz, że przyjście do większego klubu jest naturalną drogą dla młodego zawodnika?

Dla nas dołączenie do Trefla to był duży przeskok, jeżeli chodzi o poziom rozgrywek. Mieliśmy dwa treningi dziennie, czyli w dwa dni przeprowadzaliśmy tyle zajęć, co w Ełku w tydzień. Jeżeli ten macierzysty klub nie jest już w stanie dać koszykarzom dalszych możliwości rozwoju, bo w regionie nie ma rozgrywek na odpowiednim poziomie, to najbardziej utalentowani powinni wyjeżdżać do większych ośrodków. Tu jest lepsza liga, większa rywalizacja, więc zawodnik może iść w górę. Rozumiem, że jest to krytykowane, bo mniejsze kluby nie mają szans zaistnieć w młodzieżowej koszykówce. Ale taka jest kolej rzeczy, żeby poprawiać się z każdym dniem, trzeba wyjechać do większego klubu. Trudno znaleźć mi inną drogę dla młodych koszykarzy.

Za kilka lat będziemy oglądać więcej członków rodziny Kolendów na koszykarskich parkietach? Siostra nadal bardzo kocha basket?

Kasia cały czas trenuje, bawi się koszem, ale to jeszcze daleka droga, żeby móc powiedzieć, że zostanie przy tym sporcie. Ona jest jeszcze w tym przyjemnym momencie, że koszykówka jest dla niej czystą zabawą i oby tak było jak najdłużej. Razem z Łukaszem powtarzamy, że powinna się skupiać przede wszystkim na nauce, bo zawodowy sport to ciężki kawał chleba. To będzie jej decyzja, my nie nakładamy żadnej presji. Byłoby miło, gdyby powiększyła koszykarski klan „Kolendziaków”, ale ma dopiero 11 lat, więc jeszcze wszystko może się zdarzyć.

Na koniec chciałem cię zapytać o plany na przyszłość, ale bardziej zastanawia mnie jak bardzo te plany zmieniły się ze względu na kontuzję. Zweryfikowałeś pewne cele i pomysły?

Rok temu chciałem na pewno zaliczyć bardzo dobre rozgrywki, bo miałem świadomość, że trener Marcin Kloziński na mnie postawi i dostanę wiele minut. Po NBA Global Camp i wyjeździe do Chin z kadrą Polski B byłem bardzo zmotywowany, by pójść poziom wyżej. Kontuzja mi to uniemożliwiła i zmieniła moje plany. W tym sezonie moim jedynym celem jest, żeby przez całe rozgrywki przejść w pełnym zdrowiu i nie martwić się kontuzjami. To dla mnie najważniejsze. Fajnie byłoby dać jak najwięcej drużynie, ale myślę przede wszystkim o zdrowiu.

To jakie cele stawiacie sobie jako zespół w tym sezonie?

Wiadomo, że chcemy być w play-offach i to jest cel numer jeden. Ale chcemy też grać w taki sposób, żeby po każdym meczu móc wejść do szatni z myślą, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Niezależnie czy wygramy, czy przegramy, po spotkaniu chcemy czuć, że daliśmy z siebie sto procent.

od 7 lat
Wideo

Gol z 50 metrów w 4 lidze! Ursus vs Piaseczno

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Michał Kolenda z Trefla Sopot: Kontuzja nauczyła mnie cierpliwości, teraz jestem lepszym zawodnikiem - Dziennik Bałtycki

Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna