Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moje Bullerbyn leży na styku kultur i religii. To uczy pokory

Agnieszka Korzeniowska
Archiwum
Oto kolejny fragment książki pochodzącej z Siemiatycz Agnieszki Korzeniewskiej „W deszczu tańcz!“. Następne odcinki - w każdy piątek na łamach „Gazety Współczesnej“. Zapraszamy do lektury.

Lubię wracać do świata dzieciństwa. Najpiękniejsze wspomnie- nia, jakie przechowuję w sercu, to te, gdy jechaliśmy z rodzicami do dziadków i naszych siostrzeńców do niedaleko położonej wsi. Po przeciwnej stronie w stosunku do naszego, powiatowego miasteczka. W miarę jak czas zaciera kontury faktów, wspomnienia pięknieją odwrotnie proporcjonalnie do tamtej rzeczywistości.

Moje Bullerbyn. Rozciąga się w małej, malowniczej kotlince, wśród lasów, stawów i jezior. Na Podlasiu. Gdzie przylatują czarne bociany. I gdzie przez moją działkę przepływa rzeczka Mahomet. Pachnie orzechami laskowymi. Na styku kultur, religii, narodowości. Polacy, Żydzi, Białorusini. Mieszańcy.Różnorodność uczy uważności i pokory. My, dzieci pogranicza. Mieszkamy obok siebie. Kochamy się, nawzajem chrzcimy nasze pociechy, zasiadamy wspólnie do świątecznych stołów. Życie na styku kultur sprawiło, że jesteśmy bogatsi od innych. To nas wyróżnia. Bardziej wrażliwi, tolerancyjni, czujni. Niełatwo jest żyć na granicy różnych światów, mentalności, poglądów. Różnorodność to nasz skarb, nasz spadek i kula u nogi. Dojrzewamy szybciej. Mówimy językami naszych sąsiadów, przyjaciół, pewnego dnia bywa, nikt by nie pomyślał - wrogów...

Rodzinna wieś mego ojca z czasem awansowała do roli miejskiej dzielnicy, zamieniając wdzięczną nazwę Słowiczyn na ulica Słowicza. Za moich szczenięcych lat jawiła się krainą miodem płynącą. W siermiężnych socjalistycznych czasach stanowiła enklawę dobrobytu i zachodniego przepychu. Jego wyznacznikiem były peweksowskie czekolady i tureckie kożuchy. Wieś w lesie, licząca kilka niepozornych chat. Za to wiele rodzin miało ciotkę lub wujka na Zachodzie. Ja też, choć pośrednio, zbierałam okruchy z pańskiego stołu dobrobytu. Zachłannie, pełnymi garściami, z dziecięcą ciekawością świata.

Uwielbiałam te weekendy, kiedy z rodzicami jechałam do babci i moich krewnych. Czasami mogłam zostać kilka, kilkanaście dni. Głównie w czasie ferii i wakacji.

Moje Bullerbyn to beztroskie zabawy i smakołyki, jakich nie widywało się wówczas w polskich sklepach. Latem gry w lesie w chowanego, a zimą - budowanie domków z lodu. Niekończąca się przygoda!

Kraina jakby z innego, lepszego świata. A ludzie ulepieni z innej, lepszej gliny. Gdzie czas płynął nieśpiesznie. Dorośli zawsze mieli dobre humory i dzięki paczkom z Ameryki nie musieli troszczyć się o jutro. Przynajmniej z mojej dziecięcej perspektywy tak to wyglądało. Niewiele się wtedy pracowało, dużo bawiło, sporo piło. A nam, dzieciakom, pozwalano wyjadać palcami nutellę ze słoika. Do woli! Budziłam się o świcie, by przed śniadaniem przeglądać w łóżku kolorowe wydania zachodnich katalogów z modą. Nie miałam takich w domu. Zachwycając się kolorowymi zdjęciami, napełniałam swoją duchową studnię inspiracji...

Ale świat dzieciństwa to również budzące grozę opowieści o sprzedawczykach, bohaterach, żołnierzach wyklętych. Gdy do- bro przenikało się ze złem i nic nie było jednoznaczne. A wybory dramatyczne. Wychowana w poczuciu winy za Holocaust, dowiedziałam się z ustnych przekazów, że nie zawsze Żydzi byli ofiarami. Czasami też katami. Jak tu, w rodzinnych stronach mego ojca, gdzie zbiegli z Treblinki żydowscy więźniowie, łącząc się w zorganizowane grupy przestępcze, napadali na okoliczną ludność, także tych, którzy ukrywali ich współbraci. Okrutne czasy, gdy prosty gospodarz nie wiedział, kto wróg, a kto „swój”, a piętno tamtych wyborów do dziś ciąży na poszczególnych rodzinach. Złą sławą. (...)

Ludzie stąd nauczyli się nie gadać po próżnicy. I wiedzą, że lepiej jest trzymać język za zębami. Nigdy nie wiadomo, co jeszcze jutro przyniesie, a nam przyszło wszak żyć po tej mniej bezpiecznej stronie Buga...

Dorosło się. Wyfrunęło. Powróciło. Czas robi swoje. Dawne drewniane chaty podupadły. Wyzionęły ducha. Powstały nowe. Dzieci mają własne dzieci. Po rysach ich twarzy odgaduję imiona rodziców. Niektórzy z nas wykorzystali swoje „pięć minut”, odbili się z trampoliny, by poszybować wysoko. Innym czas przeciekł przez palce jak ziarna piasku. Czują się zawiedzeni. Zaskoczeni. Oszukani. Tylko winnych brak. Myśleli, że dolarowe Eldorado nigdy się nie skończy. Ale skończyło się, jak Pewexy i Baltony. Ciągle przekonani, że w życiu każdy powinien być tym, kim się urodził. A nie tym, kim wybrał być. I za tym podążał…

Wracam z radością i ufnością. Przyjmują mnie z otwartymi ramionami. Znów czuję się małą, bezpieczną dziewczynką, do której wszyscy mówią po imieniu. Bo nigdy nie przestałam być częścią tej ziemi i częścią tych ludzi. Uosabiam te same pragnienia i marzenia osób z małych miejscowości. Poczucie przynależności - najsilniejszy fundament, na którym można zbudować dobre życie.

O ile wiosną czy latem małe miasteczka są pełne uroku, bliżej zimy tracą barwy, sinieją, „październiczeją”, jak mawiał poeta. Zdarza mi się bywać regularnie z nastaniem siermiężnej jesieni w moim rodzinnym mieście. Zawsze towarzyszy mi to samo odczucie. Euforyczna nostalgia pomieszana z przygnębieniem.

Małe, opustoszałe miasteczka po sezonie. Wszystkie jednakowe. Narysowane tą samą szarą kreską neurotycznego artysty. Nawet dzień targowy nie robi szału na ulicach. Na chwilę poderwie się do lotu barwnym korowodem, by z nastaniem zmierzchu skonać we wszechobecnej tandecie. Ponuro i smętnie. Zwłaszcza w okolicach Bożego Narodzenia, gdy nawet śnieg ani świąteczne dekoracje nie odwracają uwagi od nagiej prawdy, której na imię brzydota. Przyglądam się dziewczynom na prowincjonalnych ulicach, szukając w napotkanych twarzach namiastki siebie sprzed lat. Bo przecież wiem, jakie bogactwo barw przechowują w swoich duszach! Rozpoznaję je bezbłędnie na tle szaroburej, zmęczonej ludzkiej masy. Rozbłyskują jak prawdziwe perełki. Budzą zachwyt.

One nie są, jak inne, córkami tej samej matki: marazmu. Niektóre z nich nie wyglądają gorzej niż ich rówieśnice z Paryża czy Londynu. Gdyby urodziły się w innym miejscu i okolicznościach, świat szybciej by je dostrzegł i docenił. Ale one kreują rzeczy- wistość, jaką mają w zasięgu ręki, nie oglądając się na nierówne szanse. Nie otrzymują od życia bonusów za pochodzenie, jak by- wało za komuny przy zdawaniu egzaminów na wyższe uczelnie.

Niedobór paradoksalnie jest ich sprzymierzeńcem, turbiną kreatywności. W dobie globalizacji nadążają bez problemu za obowiązującymi trendami, mając za przewodnika Internet. Świat jest bardziej w ich zasięgu, niż był kiedykolwiek wcześniej. Brak środków nie oznacza uszczerbku na osobowości. Przeciwnie. Przecież to z braków rodzą się najpiękniejsze idee, powstają rewolucyjne odkrycia i zmiany. To nie z nadmiaru pieniędzy „buszujemy” po ciuchlandach, nawet jeśli dziś to także moda, trend ostatnich lat. Prujemy, przerabiamy, malujemy, szyjemy. Tworzymy. Zmieniamy siebie i naszą rzeczywistość, sięgamy gwiazd. Bo my - dzieci nierównych szans - chcemy wiedzieć więcej, dotknąć mocniej, poczuć bardziej...

Nadmiar zabija wrażliwość, tępi zmysły, jest śmiercią kreatywności. Pewna bogata kobieta powiedziała mi w zadumie: „Kiedyś cieszyły mnie własnoręcznie szyte z prześcieradeł, farbowane cudeńka, dziś zapomniałam, jak nawleka się igłę w maszynie. Nie mam na to czasu... Nie potrzebuję... Mam wszystko, tylko nic nie cieszy. Brakuje mi radości.” Powiedz mi, czy istnieje danie, choćby najlepsze, które zjedzone w nadmiarze nie powoduje niestrawności lub choćby zwykłego dyskomfortu?

Niewielu jest ludzi, którzy potrafią unieść nadmiar dobrobytu i dobrze nim gospodarować. I jeszcze go pomnożyć, nie tracąc przy tym wrażliwości... Ona, wrażliwość, hartuje się w niedogodnościach życia, w przeszkodach, kompleksach.

Rozejrzyj się wokół. To nie te najpiękniejsze, najbogatsze, naj bardziej hołubione w dzieciństwie dziewczynki mają odwagę z uporem walczyć o lepsze życie, brawurowo i z determinacją wprowadzać marzenia pod swój dach. Zwyciężają te, które z powodu różnych braków nadają realny kształt własnym marzeniom.

Ich kruchość staje się ich siłą, ich pięknem. To one stają się najbardziej pożądanymi kobietami świata. To także nie z tych małych, pięknych chłopców wyrastają najbardziej interesujący i pożądani mężczyźni. Oni rodzą się z kompleksów. Ze stawiania czoła ograniczeniom. Z pokonywania siebie. W ostatecznym rachunku wygrywają życie. Ci piękni, bogaci, szczęśliwi na starcie - muszą być bardzo uważni i czujni. Łatwo jest się w mnogości zatracić.

Ciesz się, że nie masz wszystkiego w życiu. Nadmiar jest ciężki do udźwignięcia. Czasami wręcz niemożliwy. Błogosławiony lekki niedosyt, który nadaje smak ludzkiej egzystencji.(...)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna