Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Na koniach przez Andy

Magdalena Kleban
Plan był śmiały. Przejechać konno Andy, najpotężniejszy masyw górski Ameryki Południowej. Białostoczanka Monika Filipiuk i Marcin Obałek przemierzali ścieżki i bezdroża, które człowieka nie widziały od lat, szukali rzek, gdzie woda jest tylko raz w roku.
Plan był śmiały. Przejechać konno Andy, najpotężniejszy masyw górski Ameryki Południowej. Białostoczanka Monika Filipiuk i Marcin Obałek przemierzali ścieżki i bezdroża, które człowieka nie widziały od lat, szukali rzek, gdzie woda jest tylko raz w roku.
Świetnie się uzupełnialiśmy. Marcin doskonale mówi po hiszpańsku, ja lepiej znam się na koniach. Tak więc, kupując konie, ja je oglądałam, a on się targował - wspomina Monika.
W Argentynie konie mają prawie wszyscy. I wcale nierzadko pasące się, miejscowe rumaki spotkać można na ulicach wsi i miasteczek. Myśleliśmy, że znalezienie
W Argentynie konie mają prawie wszyscy. I wcale nierzadko pasące się, miejscowe rumaki spotkać można na ulicach wsi i miasteczek. Myśleliśmy, że znalezienie takiego konia będzie banalne. Duży błąd - wspominają

W Argentynie konie mają prawie wszyscy. I wcale nierzadko pasące się, miejscowe rumaki spotkać można na ulicach wsi i miasteczek. Myśleliśmy, że znalezienie takiego konia będzie banalne. Duży błąd - wspominają

Ich przygoda zaczęła się w październiku ubiegłego roku, kiedy wylądowali na lotnisku w Buenos Aires. Uważny kronikarz odnotowałby jednak datę nieco wcześniejszą - lato 2009 roku, kiedy to białostoczanka Monika Filipiuk w czasie jednej z podróży po Polsce poznała poznaniaka Marcina Obałka.

Szybko wtedy okazało się, że łączy ich wspólna pasja do koni i zamiłowanie do przygód. Monika swoje 30. urodziny spędziła podróżując samochodem po Chile, Argentynie, Marcin kilka lat wcześniej próbował objechać ten kraj na... traktorze. Ale kiedy swoim znajomym opowiadali plan przemierzenia masywu górskiego Ameryki Południowej na koniach, wielu stukało się palcem w głowę. Jeszcze raz okazało się jednak - że chcieć, to móc.

Jak kupowaliśmy konia
Przed podróżą do Argentyny przygotowali sobie plan wyprawy, ustalili też kilka podstawowych rzeczy: o konie będą się już martwić na miejscu, ale wcześniej Marcin musi trochę poćwiczyć jazdę wierzchem. W końcu planowali, że dziennie będą pokonywać po 30-40 km. A on na koniu jeździł jedynie rekreacyjnie, jeszcze w czasie studiów. Monika, która w siodle spędziła niemal pół życia, wiedziała, że już kilka dni jazdy wierzchem może na zawsze zniechęcić do tego sportu niejednego śmiałka. Zwłaszcza w tak trudnych warunkach, na jakie oni się szykowali: wędrując po różnych wysokościach, gdzie zmienia się nie tylko pogoda, ale i ciśnienie. Laik mógłby zwyczajnie tego nie wytrzymać. Dlatego wcześniej wybrali się na rajd po bezdrożach i wertepach województwa podlaskiego. Szybko też okazało się, że ich wcześniejsze niepokoje nie mają potwierdzenia, a Marcin błyskawicznie poczuł się w siodle jak "ryba w wodzie".

- Choć parę razy z konia spadłem - przyznaje dzisiaj Marcin.

- Ale to było w Polsce, w Ameryce nie zaliczyłeś już żadnego upadku - Monika szybko staje w obronie narzeczonego.

Jeden ze swoich planów musieli skorygować już na miejscu. Pierwotnie zakładali, że będą się poruszać z południa na północ. W przeciwieństwie do naszej strefy klimatycznej, argentyńskie południe to tereny bardziej surowe, gdzie warunki życia są wyjątkowo niesprzyjające. Ma to też bezpośrednie przełożenie i na miejscową ludność: Gauczów z natury skrytych, nieufnych i małomównych.

Los jednak chciał, że i to uległo zmianie już na wstępie ich argentyńskiej przygody, wszystko przez wyjątkowo srogą zimę w tamtym roku. Postanowili więc odwrócić kolejność i zacząć od bardziej przyjaznej północy. Z Buenos Aires pojechali 1800 km na północ, do San Salvador de Jujuy.

- Sama Argentyna liczy sobie ponad 2 mln km kwadratowych, tu nie ma kompromisów - przyznaje Marcin.
Co prawda, to prawda. Nawet wybór i kupowanie koni zajęło im - bagatela - półtora miesiąca. I powodem nie był bynajmniej ich brak. W Argentynie konie mają prawie wszyscy, a wcale nierzadko pasące się miejscowe rumaki można spotkać na ulicach wsi i miasteczek.

- Myśleliśmy więc, że znalezienie takiego konia będzie banalne. No cóż, bardziej mylić się już nie mogliśmy. Okazało się, że jak taki pan ma osiem koni, to jednego potrzebuje - co oczywiste - dla siebie, drugiego w zapasie, trzeciego na święta, czwarty jest potrzebny do bryczki, siódmy i ósmy dla synów - wylicza Monika. - Koni jest tam mnóstwo, bo ich utrzymanie prawie nic nie kosztuje. Jak koń nie jest wykorzystywany, właściciel wypuszcza go na te ogromne połacie, gdzie nawet całymi miesiącami łażą samopas i po trosze dziczeją. Tego się nie da porównać z tym, jak traktujemy konie w Polsce. Spotkaliśmy ludzi, którzy postanowili wybrać się w te niedostępne tereny na ryby. Dróg tam nie ma, więc pojechali wierzchem. Co ciekawe, nikt tam sobie głowy nie zawraca tym, czy umie jeździć, czy nie. Siada i jedzie.

Jak pytaliśmy o drogę
To właśnie te różnice kulturowe były tym, co ich z jednej strony najbardziej w ludziach zachwycało, a z drugiej doprowadzało do szewskiej pasji.

- Sporo czasu nam zajęło, zanim zrozumieliśmy, nauczyliśmy się właściwie zadawać pytanie - przyznaje Monika. - Mam wrażenie, że dla tubylców oznaką dyshonoru byłoby przyznanie się przed nami, że czegoś nie wiedzą. Dlatego jak pytaliśmy, czy jedziemy w dobrym kierunku, czy to ta droga, to ochoczo nam przytakiwali. Jednak na pytanie, czy jedziemy złą drogą - przytakiwaliby nam równie chętnie... Ten brak informacji to był naprawdę problem, zwłaszcza na tym terenie półpustynnym, gdzie informacja czy woda jest co 10 czy 20 km. Chcieliśmy wiedzieć, czy dalej jest trawa, pastwiska dla koni. To miało kluczowe znaczenie.

- To były informacje na wagę złota - przytakuje Marcin.

- Doszło do tego, że każdą wskazówkę próbowaliśmy potwierdzać u kolejnych kilku osób. Co też okazuje się problemem, kiedy w ciągu dnia mijasz czasami dwie osoby... - uśmiecha się Monika.

Ktoś, całkiem rozsądnie zresztą, mógłby zapytać - dlaczego nie kupili sobie po prostu map w najbliższej księgarni czy choćby na stacji benzynowej, jak to jest w Polsce. No cóż. Powód był jeden - najlepsza mapa tych terenów, jaką znaleźli, była w skali 1:5 000 000. Dosyć ogólna, delikatnie mówiąc.

Jak Monika złamała nogę
Sama Argentyna zachwyciła ich przede wszystkim wielością barw, zmiennością aury. Bywało, że jednego dnia mijane góry kilkakrotnie zmieniały swój kolor. Podróżowali w dzień, ale i w nocy. Z czasem przekonali się, że te wszystkie bagaże, jakie wzięli ze sobą, są zupełnie nieprzydatne, że tak naprawdę w zupełności wystarczy jedna zmiana ubrań, bo i tak pierze się wszystko na bieżąco na postojach. Nawet karimata okazała się niepotrzebna, bo świetnie do tego nadawały się pledy, które w czasie jazdy kładli na grzbiety wałachów, pod niezwykle twarde argentyńskie siodło.

Przemierzyli tak 700 km, trzymając się z daleka od większych miast, rzadko zbliżając się do dróg asfaltowych. Aż na początku lutego koń (kupiony cztery dni wcześniej) zerwał się przy zdejmowaniu siodła i tak nieszczęśliwie skoczył, że połamał Monice kość śródstopia. To zmusiło ich do kontynuowania podróży już samochodem. Pokonali kolejnych kilka tysięcy kilometrów.

Do Polski wrócili przed miesiącem. Czeka ich teraz nie mniejsza przygoda - 1 sierpnia biorą ślub. Są też chętni, by opowiadać o swojej podróży.

Kontakt z Moniką i Marcinem: [email protected] , tel. 691 33 60 10, 608 679 488.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna