Niestety, w tym czasie jego stan bardzo się pogorszył. Według lekarzy z Moniek, pacjent stał się ofiarą przepisów. Ale nie wszyscy się z tym zgadzają.
Do zdarzenia doszło 28 kwietnia. Około godz. 16 na izbę przyjęć monieckiego szpitala trafił pan Witold. Przywiozła go karetka transportowa miejscowego lekarza rodzinnego, który stwierdził u mężczyzny zagrażający życiu zator nogi.
- Tego dnia, nagle, noga taty cała zsiniała - opowiada Anna Kryńska, córka pana Witolda. - Ledwo doszedł do domu z podwórka. Zadzwoniliśmy po pogotowie. Ale tato zawsze się bał szpitali, więc gdy przyjechała karetka, nie chciał, żeby go zabrali. Dostał tylko zastrzyk. Ale stan się pogarszał, wezwaliśmy więc lekarza rodzinnego. Lekarka, gdy zobaczyła tatę, zakazała mu się nawet ruszać, powiedziała, że stan jest bardzo poważny. Zawiozła go swoją karetką do szpitala.
Nikt nie przypuszczał, że miną aż trzy godziny, zanim panu Witoldowi będzie udzielona odpowiednia pomoc. Rodzina pacjenta do dziś nie potrafi tego zrozumieć. Obwinia przede wszystkim lekarzy.
Lekarze z monieckiego szpitala tłumaczą, że to wina przepisów, które nakazują wieźć pacjenta w stanie nagłego zagrożenia życia nie do szpitala, który może odpowiednio zająć się pacjentem, ale do najbliższego szpitalnego oddziału ratunkowego lub szpitala wskazanego przez dyspozytora medycznego.
- W efekcie właśnie do nas, jako do najbliższego szpitala, trafił pacjent z ostrym niedokrwieniem kończyn - opowiada Jan Byczkowski, ordynator chirurgii szpitala w Mońkach. - Był to stan zagrażający życiu, gdzie liczył się czas pomocy. Niestety, nasz szpital nie jest przystosowany do przyjmowania takich chorych, nie mamy ani oddziału ratunkowego, ani sprzętu do diagnostyki, ani lekarzy specjalistów chirurgii naczyń. Ten chory powinien od razu jechać do Białegostoku.
Według ordynatora, załatwianie wszelkich formalności związanych z przewiezieniem chorego do szpitala klinicznego trwało bardzo długo.
- Okazało się, że karetka z Moniek nie może jechać do Białegostoku, a na karetkę z Białegostoku trzeba czekać 2 godziny - opowiada ordynator Byczkowski. - W końcu wezwano pogotowie lotnicze, ale zanim zabrano od nas chorego, minęły ze 3 godziny.
- Gdyby tato wcześniej trafił do białostockiego szpitala, pewnie mógłby wyzdrowieć - mówi Anna Kryńska. - Tymczasem teraz jest po drugiej operacji, ale w bardzo ciężkim stanie, leży na intensywnej terapii. Lekarze nie dają mu szans. Dla mnie to szok, jak wygląda nasza służba zdrowia.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?