Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piekło marzycieli

Jarosław Jabłoński [email protected]
Jarek Kazberuk z Robertem Szustkowskim przejechali aż 11 najtrudniejszych etapów tegorocznego Dakaru. Na odcinkach specjalnych ich samochód spalał 70 litrów specjalnego paliwa (avgas) na 100 km.
Jarek Kazberuk z Robertem Szustkowskim przejechali aż 11 najtrudniejszych etapów tegorocznego Dakaru. Na odcinkach specjalnych ich samochód spalał 70 litrów specjalnego paliwa (avgas) na 100 km.
Zadzwoniłem do Jarka Kazberuka kilka dni po zakończeniu rajdu, w czwartek rano. - Obudziłem? - Nie, cały czas jadę! - odpowiedział. - Jak tylko zamykam oczy, to dalej jestem w aucie. Nakładam kask, zapinam kombinezon, potem pasy bezpieczeństwa. Wrzucam pierwszy bieg. A to meta daleko i ciągle się boję, że nie zdążę dojechać w limicie czasu. A to strach, że coś się zepsuje. Otwieram oczy i koniec etapu. I tak mam przez siedem dni po zakończeniu Dakaru...

Drodzy Czytelnicy, czekamy na Wasze pytania do Jarosława Kazberuka pod adresem [email protected]. Odpowiedzi opublikujemy w formie rozmowy.

Sen Jarka o Dakarze trwa od 2002 roku, kiedy po raz pierwszy ruszył na trasę tego najtrudniejszego rajdu świata. Za każdym razem miał jeden cel - dotrzeć do mety.

- Ideą tego wyścigu od samego początku była realizacja marzeń, a nawet mrzonek. Organizatorzy przygotowują trasy przy założeniu, że trzeba jechać przez coś, przez co nie da się przejechać - wyjaśnia białostocki rajdowiec, który w tym roku jechał razem Robertem Szustkowskim. - Ten rajd demoluje samochody i ludzi. Zmierzyć się z pustynią, to zmierzyć się ze sobą!

Pustynia Atacama nie była łaskawa dla ludzi i sprzętu. Do pokonania było ponad 9 tys. km w 16 dni przy temp. powietrza 40-45 stop. C. Z Buenos Aires wyjechało około 150 aut, ale do stolicy Argentyny wróciło tylko 57. Zginął jeden kibic. Zwykle ofiar jest znacznie więcej, przede wszystkim wśród kierowców.
- Nigdy nie myślę o wypadkach. Jestem skoncentrowany na tym, aby jechać jak najlepiej. To rodzaj transu, który pozwala wyjść z wielu opresji. Kiedy mijam jakąś kraksę, tylko przez chwilę zaprząta to moje myśli - zdradza białostocki rajdowiec. - Czasami trzeba jednak się zatrzymać, żeby pomóc. W tym roku wyciągnęliśmy z piachu samochód samotnie pokonującego pustynię holenderskiego kierowcy. Zajęło to pół godziny. Zaraz potem już o tym nie pamiętaliśmy. Na mecie przyszedł do nas z winem, żeby podziękować, bo dzięki nam mógł kontynuować wyścig.

Zreperować auto? W godzinę!

W takim rajdzie nie wystarczy jednak być tylko dobrym kierowcą, trzeba znakomicie nawigować, a niejeden warsztat na świecie mógłby pomarzyć o tak świetnych mechanikach. Na środku pustyni trzeba czasami przeprowadzić niewyobrażalne dla przeciętnego kierowcy naprawy. Tam nie ma kanału, zbyt wielu specjalistycznych urządzeń, pracowników, ani też czasu…

- Wpadliśmy na jakiś kamień. Uderzył w osłonę skrzyni biegów i zablokował ją na wstecznym biegu. Nie było wyjścia. W godzinę rozebraliśmy we dwóch skrzynię, odblokowaliśmy bieg i z powrotem ją złożyliśmy. Udało się dojechać brakujące do mety 40 km - wspomina Jarek. - Innym razem zaciął się specjalny podnośnik, zamontowany na stałe w aucie. Byliśmy tak zdesperowani, że chcieliśmy go upiłować ręczną piłką do metalu, ale w godzinę udało się usunąć usterkę.

To zwykle właśnie awaria auta brutalnie przerywa sen rajdowca o dobrym miejscu w stawce czy o mecie. Takie przebudzenie spotkało m.in. Krzysztofa Hołowczyca z ekipy Orlenu. Dzięki TVP cała Polska miała okazję usłyszeć, jak był zrozpaczony i rozczarowany. Ale ta sama telewizja, mimo że publiczna, sporadycznie tylko wspominała o występach reprezentacji Polskiego Związku Motorowego, m.in. Jarka Kazberuka.

- Podczas wyścigu właściwie nic nie wiemy o tym, co dzieje się w mediach, ale docierały do nas informacje od kibiców, którzy byli wściekli na to, co pokazuje telewizja. To nie jest w porządku, że TVP nie zauważa innych Polaków. Zresztą, takie zdanie mają wszyscy, którzy jechali w ekipie PZMotu - podsumowuje białostoczanin.

Sport za miliony euro

Żaden seryjnie produkowany samochód nie byłby w stanie przejechać nawet jednego pustynnego etapu. Do Dakaru każde auto było specjalnie przygotowywane. Na jedno trzeba wydać od 3 do 6 mln euro, żeby liczyć na miejsce w pierwszej dwudziestce, kolejna dwudziestka to koszt od miliona do trzech. Przygotowanie do startu mitsubishi białostoczanina kosztowało 400 tys. euro, mimo to Jarkowi udawało się "pojechać" niektóre odcinki specjalne nawet w okolicach 20. miejsca. Wtedy zjawiali się komisarze techniczni, żeby sprawdzić, czy przypadkiem samochód nie ma niedozwolonych przeróbek.

- To było powodem do dumy - nie ukrywa satysfakcji. - Oczywiście, sprzęt jest kluczowy, ale ważne jest też doświadczenie. Dzięki niemu udało mi się wystartować w 2002 roku, bo wtedy w Polsce nie było kierowcy, który - podobnie jak ja - wiele razy zmagał się w tego rodzaju przeprawach. I teraz ono też zaprocentowało! A na trasie nie było łatwo. W kabinie było jak w piekarniku, 60-70 stopni, w trasie byliśmy po kilkanaście godzin dziennie - przy kilku godzinach snu. Najbardziej wytrawnym zawodnikom siadała psychika. W trudnych momentach rozmawialiśmy o zimnie, prysznicu, napojach czy o nartach w Alpach. Pomagało! - zdradza Jarek.

Kierowcy stosują różne sposoby, aby uniknąć pecha na trasie. Przed rozpoczęciem rajdu czy w jego trakcie nie pozwalają siadać za kierownicą kobietom.

- Na starcie jakaś Portugalka chciała zrobić sobie zdjęcie na motorze Marka Dąbrowskiego. Przegonił jak jakąś czarownicę - śmieje się białostocki kierowca.
Uczestnicy rajdu starają się także nie golić. Każdy ma też swój zabobon.

- Zawsze na rajd zabieram "fartowniki" - zestaw rzeczy, które otrzymałem od ważnych dla mnie osób. Nigdy też nie rozmawiam o byłych lub następnych etapach, bo nawet gdy myślę o innych, to zaczyna się coś psuć w samochodzie. Interesuje mnie tylko ten bieżący odcinek rajdu. Żeby nie zapeszyć! - mówi Kazberuk.

Błogosławił dzieci Argentyńczyków

To był niezwykły rajd dla Jarka. Jak sam przyznaje, po raz pierwszy poczuł się wyjątkowo spełniony. Przejechał w dobrym tempie większość najtrudniejszych etapów, w sumie aż 11 z 15.

- Robert przed ostatnim etapem wziął dwie zapałki. Losowaliśmy. Wyciągnąłem, niestety, dłuższą. Wiedział, że bardzo chciałem pojechać, więc dostałem drugą szansę i wygrałem rzut monetą. Pojechałem. Pojechałem efektownie, pod widzów. Na mecie czekały już dwie bliskie mi osoby: rodzony brat Czarek i przyrodni brat Piotrek - podkreśla wyraźnie wzruszony Jarek.

Zdaniem naszego kierowcy, o wyjątkowości rajdu stanowili także jego kibice. Przychodzili do rajdowców z gorącą herbatą, dzielili się świeżym chlebem i winem. Na każdym kroku okazywali swoją sympatię, rzucając do kierowców części swojej garderoby. Zdarzały się przypadki, że Argentyńczycy prosili, aby... pobłogosławić ich dzieci. Na szczęście!

- W tym kraju wiedziałem wiele niezwykłych rzeczy. Gdybym się miał ścigać o pierwsze miejsce, to nie miałbym szansy na tyle wrażeń, emocji i przyjaciół. Poza tym ten rajd wymaga wielu zmagań z samym sobą i z rywalizacji sportowej jestem wyleczony na wiele miesięcy - przyznaje szczerze.

- Dlaczego nie wygrałeś Dakaru?
- To pytanie zawsze jest najdziwniejsze ze wszystkich, które zadają mi kibice. Ja jak mało kto wiem, dlaczego jest to niemożliwe… Bo Dakar to nie sen.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna