Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Przysmak to kaczy płód

arch. prywat. A. Guzowskiego
Pamiątkowe zdjęcie zrobione w chwilę po zakończeniu polowania, u wyjścia z jaskini. Adam zmęczony, ale szczęśliwy pozuje z zaprzyjaźnionym Filipińczykiem.
Pamiątkowe zdjęcie zrobione w chwilę po zakończeniu polowania, u wyjścia z jaskini. Adam zmęczony, ale szczęśliwy pozuje z zaprzyjaźnionym Filipińczykiem. arch. prywat. A. Guzowskiego
Jadał żywe robaki, polował na nietopetrze, oglądał tresurę kogutów i walki pająków. O niezwykłej wyprawie na Filipiny Adam Guzowski z Łap opowiada Urszuli Krutul.

Poleciałeś na Filipiny, żeby odwiedzić plemię kanibali?

- Chciałem dotrzeć do plemienia Taot Daram. To znaczy ludzie wiele - ludzie grupa. Oni nie potrafią żyć samodzielnie, są grupą koczowniczą. To plemię ciągle nie jest zasymilowane z filipińską społecznością. Zostało okrzyknięte mianem plemienia kanibali. Co więcej, oni uprawiają skrajny kanibalizm, czyli zjadają swoich członków. Zostało ich już tylko kilkadziesiąt osób. Ale oni są zamkniętą enklawą i kryją się w dżunglii. Pytałem, czy ktoś dotarł do tego plemienia. Okazało się, że wódz innego plemienia - ludzi skał, czyli Taot Bato - czasem ich odwiedza. Kiedy powiedziałem moim przewodnikom, że chciałbym tam dotrzeć, to pukali się w głowę. Nawet Filipińczycy się tam nie zapuszczają. Słyszałem historię, że król wskazał kiedyś na kobietę w ciąży i powiedział: "kiedy urodzi się twoje dziecko, to je zjemy. A kiedy odmówisz, to zjemy ciebie i męża". I tak funkcjonuje ich król. Ma prawo zrobić wszystko.

Jednak mimo, że do kanibali nikt cię nie chciał zaprowadzić, zdecydowałeś się zamieszkać wśród członków innego dzikiego plemienia.

- Mieszkałem wśród ludzi z plemienia Taot Bato, czyli ludzi skał, którzy większą część roku spędzają w jaskiniach. Ja jednak byłem na Filipinach w porze suchej, kiedy to członkowie tego plemienia schodzą do doliny. W porze deszczowej ich dolina jest zalewana wodą, więc się przenoszą do jaskiń. Nie boją się przybyszów z zewnątrz. Największym dobrem, jakie zdobyli od świata cywilizacji jest... plastikowa miska. Cieszą się, że co sezon nie muszą robić nowej, bambusowej miski.

Ludzie skał nie znają alfabetu, nie znają pisma, nie znają kalendarza. Ich kalendarzem są pory sadzenia i pory zbioru. Mówią na przykład, że urodzili się kilkadziesiąt pór zbioru temu. Zostało ich tylko niewiele ponad 100 osób. Rodziny są bardzo liczne. Ja mieszkałem w rodzinie, gdzie był ojciec, żona w ciąży i ośmioro dzieci. Dziewiąte zmarło na malarię. Wśród tych ośmiu dwoje już było chorych na malarię. Żyją oni w bardzo ciężkich warunkach. Wszędzie jest robactwo, pytony, skorpiony.

Kiedy tam zamieszkałem, obowiązywało mnie sporo nakazów. Na przykład nie mogłem dotykać kobiet w żaden sposób, nawet się przywitać. To tabu. Nie mogłem wejść do domu, póki pan domu nie wróci z pola. Nie mogłem załatwiać swoich potrzeb fizjologicznych w rzece, bo to ich święta rzeka. Jeżeli bym nie posłuchał, zostałbym zabity. Koniec kropka.

Jak wyglądają ich domy w dolinie?

- Są zbudowane na palach. Jest jeden wielki podest, a na nim mniejszy, podniesiony podest, na którym się śpi. Nie ma ścian, tylko spadzisty dach z liści palmowych. Śpi się pod moskitierami, bo tam ludzie masowo padają od malarii. Wodę mają z rzeki, a jada się jakieś roślinki z dżungli. Polują też za pomocą takich specjalnych dmuchawek na ptaki i nietoperze. Liczyłem, że uda mi się zjeść nietoperza, ale niestety przeszliśmy jaskinię w ich poszukiwaniu i się nie udało.

Uprawiają też dzikie poletka ryżu, mają kilka drzew bananowych. Kiedy wyruszałem z moim przewodnikiem do tego plemienia, kupiliśmy prezent - 30 kilo ryżu. To nawet nie był prezent, a obowiązek, taki rodzaj "wchodnego". Kupiliśmy też kilkadziesiąt puszek tuńczyka. W środku dżunglii ryby morskie są dla nich ciężko dostępne. Kiedy jedzą ryby, to się nacierają tym tłuszczem, po czym idą do innego domu, żeby roznosić wokół siebie swąd ryb, co oznacza: "mamy gości". Oni cieszyli się z wizyty białego człowieka.

Kuchnia Filipin słynie z dosyć dziwnych jak na europejskie podniebienia smaków. Nawet w regionach typowo turystycznych serwowane są, co tu dużo mówić, obrzydlistwa. Odważyłeś się ich spróbować?

- Owszem, są też obrzydlistwa. Filipińczycy słyną z balut, czyli z... rozwiniętego embrionu kaczego jajka - to się rozbija i ma się na talerzu takie nierozwinięte kaczątko. Ta potrawa ma postać gotowanego jajka kaczego, rzadziej kurzego, wewnątrz którego znajduje się w pełni uformowany zarodek ptaka, którego spożywa się w całości - wraz z kośćmi, dziobem itd. Jak ktoś ma pecha, to trafi, że kaczątko już ma piórka. To się polewa ostrym sosem i się je.
Druga dość obrzydliwie wyglądająca potrawa to robaki tamilok, czyli żywe robaki z drzewa mangrowego.

A można dostać do jedzenia coś normalniejszego?

- Kiedy jest się głodnym, zawsze można zamówić dobry rosół. Na Filipinach jest strasznie dużo rosołów. Tyle, co u nas ciast. Na słono, na słodko. Filipińczycy wszędzie dodają mleczko kokosowe. Słynny jest kurczak w sosie adobo. Na Filipinach warto też spróbować tak zwanej longganisy, czyli słodkiej kiełbasy. Filipińskie śniadanie to zazwyczaj właśnie słodka kiełbasa i fioletowawy ryż z czosnkiem lub prażoną cebulą. Nie będę mówił o owocach, bo jest ich cała masa - jakie tylko można sobie wymarzyć.

Miałeś okazję podziwiać słynne walki kogutów.

- Nawet więcej. Widziałem swoisty "ośrodek treningowy". Dotarłem do wulkanu na wyspie Negros, gdzie są tysiące kogutów i gdzie się je tresuje. Całe zbocze wulkanu usiane jest kogutami. Mieszkają w takich dwuspadowych domkach - widok jest niesamowity. Tresura trwa około trzech miesięcy. Po takim czasie kogut jest zdolny do walki. W czasie tresury trzeba mu robić pobudki w środku nocy, włączać głośną muzykę, zapalać silne światło. A wszystko po to, by przyzwyczaić go do hałasu jaki jest w mieście.

Trener kogutów cały czas nosi straszaka na patyku. I tym straszakiem koguty drażni. Dzięki temu później, podczas walki, wiedzą jak się zachować. Tylko że na tych arenach te koguty się zażynają. Zaczepia się im takie stalowe ostrza, szpony i te koguty się dziobią. Masakrują się. W normalnych warunkach te koguty walczą bez udziwnień. Widziałem też walki... pająków. To też jedna z ulubionych rozrywek Filipińczyków.

Walki pająków? Też się je wcześniej do tych występów jakoś przygotowuje?

- Raczej nie (śmiech). Siedziałem w barze i podeszli do mnie mężczyźni z jakimiś pudełkami. Nie wiedziałem o co chodzi. Wyjęli z tych pudełek pająki, a te zaczęły walczyć stojąc naprzeciw siebie. Ciężko wytłumaczyć, jak to wygląda. To po prostu trzeba zobaczyć! Mogę za to powiedzieć, że ten, który ma najlepsze pająki, jest w wiosce nazywany Spidermanem (śmiech).

Coraz więcej ludzi podróżuje na Filipiny. Co, twoim zdaniem, ich tam najbardziej przyciąga? Bo na wyprawę do dzikich plemion nie każdy znajdzie w sobie odwagę.

- Filipiny to turystycznie niesamowite miejsce. Starają się być konkurencją dla Tajlandii i Indii. Nic dziwnego, bo pomijając już wulkany i niesamowitą florę, te wyspy posiadają dwa najlepsze miejsca do nurkowania. Wiele obiektów z tego kraju wpisanych jest na listę UNESCO - na przykład Tarasy Ryżowe, które mają ponad 2 tysiące lat oraz jedna z najdłuższych na świecie podziemnych rzek, a także zwierzątko, które występuje tylko i wyłącznie na Filipinach - Tarsjusz. To taka mała małpka z wyłupiastymi oczami. Na Filipinach jest naprawdę wszystko, chyba tylko poza śniegiem (śmiech). Obowiązkiem każdego turysty, który odwiedza ten kraj jest przespanie się na plaży. Na szczęście nie ma z tym problemu. Tam można nauczyć się wyluzowywać.

Bo Filipińczycy do wszystkiego podchodzą z dużym luzem i humorem?

- Tak! Na przykład w ogóle nie przejmują się deszczem. To jest dla mnie fenomen. Ja panikuję, że zmoknę, że sprzęt mi zamoknie, a oni nie zwracają na to w ogóle uwagi. Deszcz traktują tak jak słońce. Kiedy zmokłem, musiałem biec, żeby się przebrać, na co oni ze stoickim spokojem stwierdzili, że woleliby w tym czasie iść coś zjeść (śmiech). Przecież ubranie wyschnie.
Kolejny dowód na ich luz to sposób poruszania się po publicznych drogach. Nigdy nie widziałem, żeby tyle osób na raz zmieściło się na jednej ciężarówce!

Poza tym Filipińczycy mają jeszcze to do siebie, że zawsze udzielają odpowiedzi. Nawet jeśli nie mają zielonego pojęcia o czym mówią. I nawet jeśli nie znają prawidłowiej odpowiedzi, to tak bardzo chcą udzielić jakiejkolwiek, że mówią nieprawdę.

Ale mimo, że zdarza im się kłamać, to są uczciwi. Przykład? Wsiadam do zatłoczonego autobusu, trzeba dać kierowcy banknot za przejazd. I podaje się go z rąk do rąk, aż do przodu pojazdu i można być pewnym, że reszta zawsze do nas wróci.

Wszędzie rzucają się w oczy zawsze uśmiechnięte twarze Filipińczyków. Mówi się, że oni rodzą się z uśmiechem i z uśmiechem umierają . W Polsce jakbym się tak mocno uśmiechnął do ekspedientki w sklepie, to chyba dostałbym kasą po głowie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna