Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Renata pojechała do "piekła". Chciałam poczuć strach [REPORTAŻ]

Helena Wysocka [email protected]
– Najbardziej żal mi dzieci, które często żyją w skrajnej nędzy – mówi Renata Metelicka. – Podchodziły do nas, wyciągały ręce, prosiły. Oddawałam im wszystko, nawet wodę, bez której na pustyni nie sposób wytrzymać. Na szczęście, zawsze mogłam liczyć na żołnierzy.
– Najbardziej żal mi dzieci, które często żyją w skrajnej nędzy – mówi Renata Metelicka. – Podchodziły do nas, wyciągały ręce, prosiły. Oddawałam im wszystko, nawet wodę, bez której na pustyni nie sposób wytrzymać. Na szczęście, zawsze mogłam liczyć na żołnierzy.
Nie bała się Talibów, ale... myszy. Gdy żołnierze mówili, że pełno ich w bazie, chciała wracać. - Na szczęście to były żarty - wspomina Renata Metelicka, dziennikarka z Augustowa, która przez sześć tygodni była w Afganistanie.
Dziennikarka Renata Metelicka (druga od lewej) nie miała prawa wyjść sama poza wojskową bazę. Zawsze towarzyszyło jej kilku żołnierzy. – Były też takie
Dziennikarka Renata Metelicka (druga od lewej) nie miała prawa wyjść sama poza wojskową bazę. Zawsze towarzyszyło jej kilku żołnierzy. – Były też takie sytuacje, że nie chcieli mnie zabrać na patrol – dodaje. – Mówili, że to zbyt niebezpieczne. Upierałam się, robiłam awantury. Na próżno.

Dziennikarka Renata Metelicka (druga od lewej) nie miała prawa wyjść sama poza wojskową bazę. Zawsze towarzyszyło jej kilku żołnierzy. - Były też takie sytuacje, że nie chcieli mnie zabrać na patrol - dodaje. - Mówili, że to zbyt niebezpieczne. Upierałam się, robiłam awantury. Na próżno.

Tam, w bazie, w piekielnym upale i na pustyni, życie toczy się zupełnie innym trybem - opowiada. - Człowiek nie martwi się o jedzenie, ubranie, czy rachunki. Myśli tylko o tym, żeby przeżyć, a wojna pisze scenariusze. Każdego dnia inny.

Renata ma 36 lat. Mieszka w Augustowie. Jeździ na motorze i "włóczy się" po świecie. Od trzynastu lat jest dziennikarką lokalnej gazety "Przegląd Powiatowy" i Radia Białystok. Pisze i opowiada o wszystkim - o polityce, gospodarce i problemach zwykłych ludzi.

- Zawsze chciałam być korespondentem wojennym - mówi. - Ale na wojnę nie jedzie się ot tak.
W tajemnicy przed rodziną...

Dwa lata temu pojawiła się możliwość wyjazdu do Iraku. Na trzy miesiące. To za długo. Na tyle czasu Renata nie mogła bowiem zostawić rodziny i dorastającej córki. W tym roku nadarzyła się kolejna okazja. Tym razem do Afganistanu. Wiosną, w tajemnicy przed bliskimi, pojechała na kilkudniowe szkolenie do kieleckiego centrum - jedynego w kraju, które przygotowuje do pracy korespondenta w najniebezpieczniejszych rejonach świata.

- Zostaliśmy porwani przez muzułmańskich terrorystów, w rolę których wcielili się żołnierze z ośrodka - wspomina Renata. - Miałam skute kajdankami ręce, worek na głowie i musiałam klęczeć przez osiem godzin na gruzie. Strzelali pod nogi, bili i polewali zimną wodą. W końcu podwiesili mnie pod sufitem. Wszystko bolało, zaczęłam modlić się o rychłą śmierć.

Niektórzy dziennikarze wymiękli, przyznali się do współpracy ze służbami specjalnymi. Metelicka - nie.
- Ale porwań bałam się najbardziej, bo w Afganistanie cywile są cenni - dodaje. - Żołnierze ostrzegali, że ćwiczenia w ośrodku, to tylko dziesięć procent tego, co może spotkać mnie naprawdę.
Kamizelka, wojskowe buty i w drogę

Do Afganistanu wyjechała 26 maja. Zabrała ze sobą kilka koszulek, spodnie, wojskowe buty, hełm i kuloochronną kamizelkę. Do tego trochę kosmetyków.

- Nie, pudru nie brałam - śmieje się Renata, która na co dzień bez makijażu nie wychodzi z domu. - Wzięłam żele pod prysznic, balsamy, szampony. Nie wiedziałam, czy i co można będzie kupić na miejscu.

Była jedyną dziennikarką w samolocie zwanym "tutką", którym armia "przerzuciła" grupę żołnierzy udającą się do Afganistanu. Najpierw wylądowała w Kirgistanie. Tam wojny nie ma. To tylko jedna z kilku baz przerzutowych. Do docelowej, w Ghazni, leciała śmigłowcami. Stacjonując po drodze w kilku innych bojowych bazach. Do najbardziej niebezpiecznej - Warrior, położonej wysoko w górach, wybrała się jednak "na kołach".

- Ryzyko ogromne, droga niesprawdzona, mogła być utkana minami - opowiada. - Żołnierze radzili, abym leciała śmigłowcem. Ale uparłam się, chciałam zobaczyć jak to wygląda, czy dam radę. Jechaliśmy konwojem całą noc. Każdy wybój na drodze wywoływał skurcz żołądka i wizje wybuchu "ajdika" (IED - improwizowany ładunek wybuchowy), a czas dłużył się niemiłosiernie.
Przy drodze zauważyła wiele wraków samochodów, które wyleciały w powietrze. Wtedy uświadomiła sobie, że wojna to nie żarty. I że w pojedynkę nic nie da się zrobić. Trzeba grać w zespole. To jedyna szansa na przetrwanie.

Baza w Ghazni to takie małe miasteczko. Mieszka w niej około 800 osób. Wojskowe namioty, drewniane i murowane domki oraz schrony, gdzie trzeba biec, gdy strzelają Talibowie. A to codzienność.
Trzy razy w tygodniu w bazie odbywały się bazary. Afgańczycy przynosi wszystko, co tylko można sobie wymarzyć. Szafiry, rubiny, miski i ubrania. Renata kupiła sobie afgański różaniec.
- Dostałam też od żołnierzy blaszkę, taki nieśmiertelnik noszony na szyi, z krótką modlitwą o zbawienie - wspomina Metelicka. - Do tej pory go noszę!

W wojskowej bazie zajęła boks w niewielkim, murowanym domku. Łóżko, stolik i ogromna dziura w ścianie. Zasłoniła ją materacem, aby do środka nie wchodziły pająki i skorpiony. Jedne i drugie były niebezpieczne. Starała się o nich nie myśleć.

Niektórzy pluli nam w twarz

"Normalny" dzień rozpoczynał się o siódmej rano. Prysznic, śniadanie i do pracy. Dziennikarze mają w bazie "redakcję" - krzesła, stoliki, kilka komputerów.

Wieczorem gasły światła. Żandarmeria pilnowała, by nikt nie włóczył się po ciemku. I aby był porządek. Pod żadnym pozorem, nie można było spożywać alkoholu. Pijanemu żołnierzowi, czy dziennikarzowi groziła natychmiastowa deportacja do kraju.

- Chciałam zobaczyć jak najwięcej - opowiada Renata. - Poznać tubylców, ich życie, ich problemy. Zobaczyć jak wygląda wojna i poczuć strach.

Zgłaszała się na patrole. To wyjazdy w teren. Niektóre trwały cztery, pięć godzin, inne - nawet trzydzieści. Zakładała hełm, kamizelkę i wciskała obolałe nogi w wojskowe buty.

- Pytaliśmy miejscowych, jak im się żyje, czego potrzebują? - wspomina dziennikarka. - Jedni byli
serdeczni, inni - pluli nam w twarz. Tak było we wsiach wspierających Talibów.

Najgorsze były wyprawy do górskich wiosek. Żołnierze szli gęsiego, jeden za drugim. Przed nimi jechał "rosomak" - wojskowy wóz.

- Na takich patrolach obowiązywała żelazna dyscyplina - mówi Metelicka. - Szliśmy jak po polu minowym. Za każdą skałą mógł siedzieć Talib. Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy pociągnie za spust.
Podczas jednego z patroli wieś została ostrzelana i wkroczyli do niej rebelianci. Trzeba było szybko się wycofać przez pustynię. Choć biegła, ile sił w nogach, żołnierze wciąż ją poganiali.

- Renata, szybciej! - krzyczeli. Dobiegli do miejsca, gdzie pomiędzy skałami spływały ścieki. Żołnierze przeskoczyli. Renata zatrzymała się.

- Miałam aparat fotograficzny z długą lufą. Bałam się, że jeśli skoczę, to go zniszczę - opowiada. - Wlazłam do tego ścieku, żołnierze zaczęli mnie wyciągać. Wyglądałam okropnie, strasznie cuchnęłam i opadłam z sił. Od bramy bazy do domku szłam na czworakach. Co było później, nie pamiętam. Obudziłam się na podłodze.

Ale były też śmieszne sytuacje. Podczas jednego z patroli dziennikarce zachciało się... siusiu. Wiedziała, że jest zakaz zatrzymywania się po drodze. Żołnierze podobno nosili pampersy, albo sikali do butelek. Pieluchy nie miała, a z butelką raczej by sobie nie poradziła. Ale coś trzeba było zrobić, nie mogła już wytrzymać. O swojej potrzebie powiedziała dowódcy.

- Zgłupiałaś! - oburzył się. - Trzeba było wysikać się w bazie.
- Chyba coś mam z pęcherzem - kręciła. - Nie wytrzymam.

Chwilę później usłyszała przez radiostację: - Zatrzymujemy się, Renata chce sikać.
Konwój stanął. Wysiadło kilkunastu żołnierzy, otoczyli dziennikarkę. - Sikaj! - rzucił dowódca. Nie mogła. Za duży stres. Wtedy żołnierze zaczęli gwizdać.

- Dostałam nauczkę - śmieje się. - Od tamtej pory, przed każdym wyjazdem pamiętałam, by pójść do toalety.

W Afganistanie zobaczyła nie tylko wojnę, ale też ogromną biedę. Jedne buty na rodzinę, puste garnki, porwane ubrania. Do tego brud. Biegające za żołnierzami i wyciągające ręce dzieci prosiły o wszystko. Biły się nawet o pustą, plastikową butelkę.

- Rozdałam niemal wszystko - dodaje Renata. - Nie potrafiłam zachować dystansu.

Musi tam wrócić

Metelicka miała być w bazie dwa tygodnie. Została 1,5 miesiąca. Nie miała czym wrócić do Polski. Z rodziną i przyjaciółmi rozmawiała na skype. Nie mówiła wszystkiego, tak było lepiej. I tak powodów do emocji nie brakowało. Zwłaszcza, gdy baza była ostrzeliwana. Bliscy słyszeli huk, a później rwały się łącza. Przez kilka, a nawet kilkanaście godzin nie mieli pojęcia, co się stało. Nasłuchiwali w telewizyjnych dziennikach, szukali w internecie i modlili się.

Jeden z dziennikarzy wytrzymał w Afganistanie zaledwie kilka dni. - Ja mam po co żyć - powiedział pakując się do "tutki".

Renata też ma po co żyć. - Ale chcę jechać na misję jeszcze raz - dodaje. - Wojska powoli wycofują się. Ciekawa jestem, czy Afgańczycy potrafią bez żołnierzy żyć.

Kiedy dokładnie pojedzie do wojskowej bazy, nie wiadomo. Być może już za kilka miesięcy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna