Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ryszard Janeczko. Sprawiedliwi i nikczemni

Adam Czesław Dobroński
Archiwum
Minęło sporo czasu od zapisu rozmowy z gawędziarzem znad Narwi, czyli Ryszardem Janeczko, rodem z Kowalewszczyzny.

Te opowieści trzeba dawkować, bo śmieszne przeplata się w nich z makabrą, padają nazwiska i imiona sprawców nieszczęść. Tyle lat upłynęło, odeszli na zawsze bohaterowie i zaprzańcy, ich dzieci i wnukowie często nie orientują się w zawiłościach historii okresu II wojny i „wojny po wojnie”. To ostatnie określenie zostało wprawdzie uznane przez historyków za nieadekwatne do sytuacji w Polsce zmagającej się po przejściu frontu z narzuconym przez Moskwę ustrojem. Jednak w niektórych rejonach Białostocczyzny, po dojściu tu żołnierzy AK z terenów Wileńszczyzny, można mówić o elementach wojny. I to częściowo domowej, a więc najokrutniejszej i najtrudniejszej do opisania. W każdej wsi mogły mieć miejsce osobliwe zdarzenia, odmienne od dziś obowiązujących schematów i ocen. Nie można w takich przypadkach stosować oskarżeń zbiorowych, zwłaszcza jeśli są one oparte o źródła bardzo wątpliwej jakości. A historyk nie powinien wyręczać prokuratorów i sędziów.

Pani Stefania

Przypadek sprawił, że pan Ryszard przywołał postać przezacną, znaną i nieznaną zarazem, założycielkę pierwszej szkoły rolniczej w naszym regionie. Stefania Karpowiczówna - bo to o niej mowa - urodziła się w styczniu 1878 r. w Wilnie, choć rodzice byli właścicielami majątku w Janowiczach koło Zabłudowa w ówczesnej guberni grodzieńskiej. Dzieciństwo panny Stefanii upłynęło sielsko, m.in. na zabawach z ulubionym bocianem. Wkrótce sprowadzono do dworu guwernantkę francuską, a dorastająca panna Stefania pojechała na dalsze nauki do Warszawy, tam zaprzyjaźniła się z podlasianką Marią Skłodowską. Następnie w Krakowie podjęła studia malarskie, kontynuowała je w Monachium i Paryżu. Po powrocie w strony rodzinne Stefania uzyskała zgodę matki Bronisławy (ojciec zmarł) na sprzedaż Janowicz w 1902 lub 1903 r. i zakup majątku Krzyżewo o powierzchni 400 hektarów. Krzyżewo leżało w Królestwie Polskim (pow. mazowiecki), gdzie panowały większe swobody niż w Cesarstwie, w okolicy dominowały wioski (zaścianki) drobnoszlacheckie. Nie wiemy dlaczego pani Stefania wybrała życie samotne. Ryszard Janeczko zapamiętał wizytę w Krzyżewie pana pułkownika II RP, który przedłożył właścicielce ofertę małżeńską. Odpowiedź ponoć brzmiała: pan pułkownik chce się ożenić z majątkiem, a nie ze mną. Była to jednak samotność wielce osobliwa, bo Karpowiczówna podtrzymywała liczne znajomości, w tym ze Stefanem Żeromskim. Może właśnie za sprawą pisarza wcieliła się w postać siłaczki. Wkrótce pani Stefania doczekała się sporego stadka „pociech” - uczniów swej szkoły. Córka i mama pojechały do Szwecji oraz Danii, by poszukać dobrych wzorców. Prace budowlane rozpoczęły się wiosną 1911 r., a 19 lutego 1913 r. ruszył pierwszy, 9-miesięczny kurs rolniczy. Z trudem przetrzymano lata I wojny światowej, w listopadzie 1918 r. kompania ochotników, wychowanków Krzyżewa poszła na front i podobnie było w 1920 r. Szkoła rozwinęła się w wolnej Polsce, choć też nie było łatwo.

Sowieci chcieli po wrześniu 1939 r. wywieść dziedziczkę na Sybir, ale chłopi nie pozwolili. Dla nich pani Stefania była opiekunką i dobrodziejką, m.in. przekazywała drzewo ze swego lasu na odbudowę zniszczonych zabudowań. I ten właśnie wątek sprawił, że mój rozmówca przywołał postać „dziwnej ziemianki”. A drzewa w lesie dworskim koło wsi Jabłonowo Kąty były tak dorodne, że jeden chłop nie mógł ich objąć ramionami. To tu właśnie Kapłańscy (Żydzi) z Sokół urządzili podziemny schron, do którego wchodziło się po podniesieniu jałowca. Dokładnie opisał życie w schronie Izaak Komblum i jest to fascynująca, choć momentami tragiczna relacja. Miejmy nadzieję, że ukaże się ona drukiem po dodaniu komentarzy. Podobnie jak i rozległa biografia Stefanii Karpowiczówny, zmarłej w styczniu 1974 r. w wieku 98 lat. Dopiero w 1981 r. jej imię nadano Zespołowi Szkół Rolniczych w Krzyżewie.

Wątki okupacyjne

Powróćmy jeszcze do tego okresu, który okrutnie zakłócił życie także w Kowalewszczyźnie, Sokołach, na terenach nadnarwiańskich. NKWD wywiozło na „białe niedźwiedzie” Jana Gajdowskiego, który przed wojną szkolił młodzież z myślą o wsparciu w razie potrzeby pododdziałów wojskowych. Pomiędzy Chomicami i Kowalewszczyzną usypano nawet strzelnicę. Gajdowski przeżył pobyt w Rosji, wyszedł z tego „raju” z gen. W. Andersem i wrócił w strony rodzinne, natomiast jego syn Henryk osiadł na stałe w USA. Enkawudziści zabrali także Adama Hryniuka i dwóch jego synów, którzy wrócili z gen. Berlingiem. Byli mu wdzięczni, bo nie zdążyli do Andersa. Ucierpiał i policjant Franciszek Markowski, ale miał dużo szczęścia. Czekał w więzieniu białostockim na wywózkę, wcześniej wojska niemieckie zaatakowały dotychczasowego sojusznika. Warty sowieckie opuściły stanowiska na wieżyczkach więziennych, aresztowani z pomocą młotów i łomów, także dzięki także wsparciu kolejarzy z pobliskich zakładów, uzyskali wolność.

W tym miejscy pan Ryszard odniósł się do zabójstwa przez cofające się, spanikowane oddziały sowieckie ks. Adolfa Ołdziejewskiego, jego ojca Wincentego oraz kilku parafian. Stało się to w dniu 25 czerwca 1941 r., spłonął wówczas również kościół drewniany w Dojlidach (obecnie parafia Chrystusa Króla). Powodem tego barbarzyństwa miały być strzały, które padły z wieży kościelnej. Temu stanowcza zaprzeczali świadkowie naoczni. Nie jest wykluczone natomiast, że uciekający ucierpieli od strzałów z broni pokładowej samolotów niemieckich.

Nie dociekając całej pełnej prawdy podam kilka przypadków zapamiętanych przez R. Januszko. Za „pierwszego Sowieta” życie stracili dwaj mieszkańcy Kowalewszczyzny i okolic rabujący Żydów przechodzących nielegalnie (uciekających) z ziem okupacji niemieckiej. Nie przeczy to często powtarzanej opinii, że część Żydów, zwłaszcza młodych, biednych, już wcześniej skomunizowanych poszła na współpracę z NKWD, brała udział w aresztowaniach deportowanych Polaków. Mordy wyznawców mojżeszowych zaczęły się po czerwcu 1941 r. Pan Ryszard opisał następującą scenę: przez świeżo zaorane pola (jesień 1941 r.) Niemcy na motocyklach gonili przed sobą dużą grupę pojmanych Żydów. Co pewien czas motocykle zatrzymywały się i słychać było długie serie z karabinów maszynowych. Do Narwi dopędzono już tylko kilku nieszczęśników. Woda zabrała ofiary. Zdarzało się, że wrzucano do rzeki dla usunięcia śladów i ciała zabitych w innych okolicznościach, na przykład dwóch donosicieli zabitych przez patrol AK.

Osobna i wyjątkowo tragiczna historia to zabójstwo grupy Żydów ukrywających się na wyspie wśród rozlewisk narwiańskich. Ten mord z udziałem mieszkańców potępił podczas kazaniu ks. Ostalczyk, proboszcz waniewski. Wymienia się inne jeszcze incydenty z udziałem ściganych przez Niemców Żydów. Wojna to i okres demoralizacji, odrzucenia Dekalogu, wyrównywania zadawnionych sporów. Mieszała w głowach maluczkim, a jednocześnie kreowała i postawy szlachetne. W okolicach Sokół przechowywało się „za Niemca” wielu Żydów, także w obejściu Śliwowskich i Januszków, co potwierdza reprodukowany dyplom. Tak wspomniany Izaak Korblum, dla współmieszkańców po prostu Wacek, przybysz z Warszawy, odwdzięczył się swoim wybawcom.

Trudny jest i problem „Iwanów”, czyli żołnierzy rosyjskich, którzy nie zdążyli uciec w końcowych dniach czerwcowych 1941 r. i zostali przyjęci przez gospodarzy, stali się parobkami. Dwóch takich przez czas dłuższy żyło w Kowalewszczyźnie. Potem wybrali lżejszą robotę, stali się „partyzantami”, ostrzelali w okolicach Wesołej Górki i ojca pana Ryszarda, gdy wracał furą z Łap. Nie doczekali chyba końca wojny. A miejscowi kolaboranci? Ten temat bulwersuje szczególnie, czeka na badaczy.

Życie w zagrożeniu

Z opowieści gawędziarza Ryszarda wyłania się także obraz codzienności w warunkach wojny i okupacji. Tej dramatycznej, ale i banalnej. Ot, choćby konie ojca pana Ryszarda. Był wrzesień 1939 r., senior Januszko orał „na Waniewie” pole babci Śliwowskiej. Nagle podjechał oficer polski, zaproponował transakcję - odda klacz za cywilne ubranie, buty. Jakże można było odmówić i nawet nie wypadało zapytać, skąd się wziął ten pan oficer i dlaczego tak późno. Niestety, klacz zabrali Niemcy.

Po przejściu frontu latem 1944 r. trafiła się inna gratka. Za butelkę samogonu Januszko nabył od „Ruskich” klacz monstrum, bo wagi około 1100 kg. Niestety, dostała w okolicy Waniewa odłamkiem w prawą łopatkę, do Berlina by nie doszła.

Ponawiam prośbę o kolejne opowieści Czytelników „Współczesnej“ i materiały. Dla ułatwienia nawiązania kontaktu podaję i numer telefonu - 601 352 414.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna