Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śmierć dziecka w UDSK. Bolek przegrał z rutyną lekarzy

Urszula Ludwiczak [email protected]
- Lekarz nie chciał nas przyjąć do szpitala, ale ja się uparłam, że nie wyjdziemy z izby przyjęć, bo córka cały czas wymiotowała - wspomina Małgorzata Trojanowska, mama 10-letniej Emilki.
- Lekarz nie chciał nas przyjąć do szpitala, ale ja się uparłam, że nie wyjdziemy z izby przyjęć, bo córka cały czas wymiotowała - wspomina Małgorzata Trojanowska, mama 10-letniej Emilki.
Tragiczna historia 13-miesięcznego Bolka z Białegostoku poruszyła całą Polskę. Lekarze nie potrafili postawić prawidłowej diagnozy i odmawiali przyjęcia dziecka do szpitala. Chłopczyk zmarł. Więcej szczęścia miała 10-letnia Emilka. Choć również do szpitala została przyjęta dopiero, kiedy zwymiotowała lekarzowi na nogi.
- Lekarz nie chciał nas przyjąć do szpitala, ale ja się uparłam, że nie wyjdziemy z izby przyjęć, bo córka cały czas wymiotowała - wspomina Małgorzata
- Lekarz nie chciał nas przyjąć do szpitala, ale ja się uparłam, że nie wyjdziemy z izby przyjęć, bo córka cały czas wymiotowała - wspomina Małgorzata Trojanowska, mama 10-letniej Emilki.

- Lekarz nie chciał nas przyjąć do szpitala, ale ja się uparłam, że nie wyjdziemy z izby przyjęć, bo córka cały czas wymiotowała - wspomina Małgorzata Trojanowska, mama 10-letniej Emilki.

Bolka zaś zaczęto ratować dopiero wtedy, gdy zjawił się na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Białymstoku po raz trzeci, już w bardzo ciężkim stanie.

Miał już udar, zapadł w śpiączkę. Jego mózg przestał pracować. Na OIOM-ie, pod respiratorem, przebywał kilkanaście dni. W mikołajkowe święto, 6 grudnia po południu, jego serduszko przestało bić.
Rodzice chłopca cały czas się zastanawiają, co by było, gdyby ich dziecku zrobiono zwykłą morfologię dzień czy dwa wcześniej. Postępowanie w sprawie narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia i nieumyślne spowodowanie śmierci chłopca prowadzi prokuratura.

Mówili, że to ząbkowanie. Na ojca wezwali policję.

Ciąg dramatycznych wydarzeń rozpoczął się w niedzielę, 18 listopada. Tego dnia 13-miesięczny Bolek z Białegostoku zaczął się źle czuć. Był apatyczny, nie chciał się bawić. Następnego dnia lekarz rodzinny wystawił mu skierowanie do szpitala.

- Około godz. 10 zajechaliśmy do UDSK - opowiada Grzegorz Kozikowski, tata chłopca. - Lekarze stwierdzili, że to ząbkowanie lub jakiś wirus, który minie za dzień, dwa. To była dla nas dobra wiadomość, bo pomyśleliśmy, że za dwa dni Bolek będzie zdrowy. Pokazywałem jeszcze lekarce, że synek ma guzek za uchem, ale usłyszałem, że to powiększony węzeł chłonny, co wskazuje na infekcję.
Wrócili z Bolkiem do domu, ale stan dziecka się nie poprawiał.

- We wtorek zaczęło się coś dziać z prawą rączką synka - wspomina Kozikowski. - Przestał nią sięgać po zabawki. Zadzwoniliśmy po lekarza rodzinnego. Gdy zobaczył Bolka, stwierdził, że powinien natychmiast znaleźć się w szpitalu.

Rodzina znowu pojechała do UDSK. Tam, po badaniu RTG, chłopczykowi założono na rączkę gips.
- I znowu usłyszeliśmy, że nic się nie dzieje, że mama panikuje i że może uszkodziła mu rękę przy ubieraniu... - wspominają rodzice. - A dziecko miało już udar. Gdyby ktoś nam powiedział, że trzeba zrobić morfologię, nawet prywatnie...

A tak znowu się uspokoiliśmy, że to tylko zbita rączka. Nazajutrz rano Bolek czuł się jeszcze gorzej. Rodzice, po konsultacji z lekarzem rodzinnym, sami zawieźli synka na badanie krwi. Wyniki wskazały, że ma białaczkę. Gdy zdenerwowani, z ciężko chorym dzieckiem, pojawili się ponownie w szpitalu, tata chłopca nie wytrzymał.

- Lekarzowi, który do nas wyszedł, mówiłem, że byliśmy już dwa razy, za każdym razem odsyłani. Nie chciał słuchać. Zdenerwowałem się, powiedziałem, "co tu się k... dzieje" - wspomina pan Grzegorz. Na mężczyznę wezwano policję.

Lekarze zaś w końcu zajęli się Bolkiem. Tym razem jego stan był już na tyle ciężki, że od razu trafił na OIOM. Rodzice nie opuszczali go ani na chwilę. Mimo że lekarze powiedzieli im, że mózg dziecka już przestał funkcjonować, nie godzili się na odłączenie malucha od respiratora. Cały czas wierzyli, że Boluś wyzdrowieje.

Niestety, w czwartek, 6 grudnia, serce malucha przestało bić. Rodzice są zrozpaczeni. Nie mogą uwierzyć w to, co się stało. - To niewyobrażalny ciężar - mówi zrozpaczony ojciec. - Cały czas, gdy byłem z synkiem przez te dni, przekazywałem mu swoją siłę, chciałem zabrać jego cierpienie na siebie. Jako człowiek zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Może gdyby pomoc nadeszła szybciej, byłoby inaczej... Gdyby tę morfologię zrobiono mu w poniedziałek, a nawet we wtorek... A nas ciągle odsyłali z tego szpitala...

Rzecznik: rutyna zgubiła lekarzy

- Niewątpliwie doszło tu do naruszenia prawa pacjenta do świadczeń zdrowotnych - mówi Krystyna Barbara Kozłowska, Rzecznik Praw Pacjenta, która zainteresowała się sprawą. - Myślę, że to rutyna zgubiła lekarzy. Może gdyby nie schematyczne postępowanie, nie doszłoby do tego dramatu. Także wezwanie policji nie było dobrym rozwiązaniem. W tej sytuacji najważniejszy był mały pacjent, którym lekarze powinni się zająć przede wszystkim.

O rutynie mówi też Zbigniew Dudko z białostockiego oddziału Stowarzyszenia Pacjentów Primum Non Nocere.

- Wiemy, jak wygląda praca na izbie przyjęć, ale gdyby lekarze dokładali większej staranności i słuchali rodziców, bardziej im ufali, może nie byłoby takich tragedii - zaznacza. - Rutyna lekarzy zgubiła kolejną rodzinę. Przecież wystarczyło wykonać proste i tanie badanie krwi.

- Gdyby były jakiekolwiek wątpliwości co do stanu zdrowia, dziecko nie zostałoby odesłane ze szpitala - tłumaczy dr Witold Olański, kierownik Szpitalnego Oddziału Ratunkowego w UDSK. - Ale przy dwukrotnych wizytach, w poniedziałek i wtorek, nic nie wskazywało na to, że dzieje się coś złego. Nie było wskazań do wykonania dodatkowych badań. Żaden z lekarzy, którzy oceniali stan dziecka, nie widział takiej potrzeby. W tym przypadku, objawy choroby rozwinęły się znacząco dopiero w ciągu następnych kilkunastu godzin, w środę.

Dr Olański zaznacza, że przypadek chłopczyka jest bardzo trudny, zdiagnozowana u niego choroba musiała rozwijać się od dłuższego czasu podstępnie.

Ale na odmowę przyjęcia do szpitala pacjenci skarżą się często, np. w Stowarzyszeniu Primum Non Nocere.

- Najczęściej takie przypadki dotyczą dorosłych. Często potem taka osoba trafia i tak do szpitala, ale już w poważniejszym stanie, gdy jej leczenie kosztuje dużo więcej, niż gdyby kosztowało na początku - mówi Dudko.

Emilka miała szczęście

Problem z przyjęciem na leczenie w UDSK miała też 10-letnia Emilka z Białegostoku. Rok temu dziewczynka bardzo źle się poczuła. Bolała ją głowa i ciągle wymiotowała. Gdy mama przywiozła ją na SOR w UDSK, spotkała je przykra niespodzianka.

- Lekarz dyżurny nie chciał nas przyjąć - mówi Małgorzata Trojanowska, mama dziewczynki. - Był poniedziałek, godzina 16, nie mieliśmy skierowania i lekarz stwierdził, że jeszcze są czynne poradnie rodzinne. Ale nie chciałyśmy wyjść ze szpitala. Emilka co chwilę wymiotowała w łazience. Dopiero gdy zwymiotowała niemal pod nogi lekarza, wezwał neurologa.

Po badaniach okazało się, że dziewczynka ma... guza mózgu. Emilka została przewieziona do Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Tam, po badaniach i biopsji, rodzice usłyszeli, że guz jest duży i nieoperacyjny. I że musiał rozwijać się od dawna, już od okresu płodowego.

- Można było zdiagnozować go wcześniej, były symptomy, ale żaden z lekarzy nigdy nie zwrócił na nie uwagi - mówi mama dziewczynki. - Emilka zaczęła bardzo późno mówić, gdy miała już 5 lat. To jeden z objawów choroby, ale nas lekarze uspokajali, że późne mówienie to nic takiego. Zwłaszcza że Emilka dobrze słyszała, wszystko rozumiała.

Córka miała też taki zamglony wzrok, jak się okazuje charakterystyczny dla dzieci z tą chorobą, ale lekarze nie widzieli w tym nic dziwnego. Emilka była też zawsze bardziej dojrzała emocjonalnie od rówieśników, myśleliśmy, że to efekt przebywania często wśród dorosłych, a to guz naciskał na odpowiadające za to ośrodki w mózgu.

No i córka przestała w pewnym momencie rosnąć. Zaniepokoiło to trochę lekarza, ale nie na tyle, aby zlecić dodatkowe badania... Kazał nam tylko obserwować dziecko.

Głowa dziewczynkę pobolewała co jakiś czas. Gdy we wrześniu ub. roku Emilka zaczęła się coraz częściej uskarżać na tę dolegliwość, rodzice początkowo myśleli, że to efekt większej ilości zajęć i nauki. Ale ból nie przechodził, a potem doszły wymioty. W listopadzie ubr. trafiła do szpitala wojewódzkiego w Białymstoku z podejrzeniem rotawirusów.

- Wykonano córce różne badania, ale nie wykazały nic niepokojącego - wspomina mama Emilki. - No ale zwykłe badania krwi tego nowotworu nie wykazują.

Miesiąc później Emilka skrajnie wyczerpana wymiotami została w końcu - po naciskach matki na lekarzy - przyjęta do UDSK w Białymstoku. Diagnoza jaką rodzina usłyszała po badaniach, była ogromnym szokiem.

- W jednej chwili zawalił się nam świat - opowiada pani Małgosia. Potem Emilka w warszawskim CZD przeszła chemioterapię i radioterapię. Leczenie trwało 7 miesięcy, ale przyniosło efekty. Dzisiaj dziewczynka jest zdrowa.

- Ale gdyby wtedy, w białostockim UDSK nasza synowa nie "przywiązała się do kaloryfera", to lekarz nie przyjąłby Emilki do szpitala i dalej byłaby chora - wspominają dzisiaj dziadkowie dziewczynki i załamują ręce zastanawiając się, co to się dzieje z tą służbą zdrowia.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna