Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Smutna historia Ewy

Joanna Klimowicz [email protected]
Jak można nie dać Ewie renty? Dając jednocześnie zdrowym kombinatorom?
Jak można nie dać Ewie renty? Dając jednocześnie zdrowym kombinatorom? B. Maleszewska
Co ma Ewa? 24 lata, męża staruszka, umiarkowany stopień niepełnosprawności, łaciatego kundla... Niewiele. Dziwne, ale równie łatwo wyliczyć, czego nie ma. Nie ma nikogo. Ani jednej osoby, która by się nią zaopiekowała. A urzędnicy odmówili jej nawet prawa do renty.

Ewa ma gorszy dzień. Siedzi w kucki i kiwa się, jak przy chorobie sierocej. Nie wstaje przez kilka godzin, nie odzywa się, na Mariana nawet nie patrzy. Nie ma mowy, żeby ugotowała, sprzątnęła obejście. "Moja pierwsza to była dopiero... Wszystko w domu zrobiła. Nie to, co ta..." - mamrocze Marian. Trzaska drzwiami. "Czego ja ją brał?" - zastanawia się cztery lata po ślubie. Śmieli się, że starikowi młodej się zachciało. A jak się przymawiała, że słuchać go będzie. W końcu przekonała. Nie do końca tak Marian sobie wyobrażał drugie małżeństwo. Ewa zapada się w sobie. Albo krzyczy na niego i płacze. Zwłaszcza, jak po wizycie kogoś z rodziny czy sąsiadów Marian zapędzi się na temat jego emerytury albo chatki należącej do jego siostry, w której razem koczują. Nie tak, żeby specjalnie Ewie przykrość zrobić, że nic nie ma i po jego śmierci mieć nie będzie, tylko tak jakoś wychodzi.
Obydwoje poobijani
Czasem tygodniami Ewa siedzi w Choroszczy. Jak wraca, to jest lepiej, ale nie na długo. I tak było od zawsze. W rodzinnej Czarnej Białostockiej do normalnej podstawówki chodziła do piątej klasy. Potem szła już programem specjalnym do końca szkoły, a i tak było trudno. Gminna poradnia psychologiczna skierowała ją na zajęcia terapeutyczne. Miała wyszywać. Parę miesięcy czekała, bo miejsc nie było. Dłużyło się. Zrezygnowała. Tak samo - z zasadniczej szkoły zawodowej specjalnej w Sokółce. Bo niby kto by codziennie ją tam woził i odbierał?
- W domu to było średnio - przyznaje Ewa Hajdukiewicz i zwiesza głowę.
Wiadomo, alkohol. Wyrwać się chciała za wszelką cenę. Pięć lat temu poznała Mariana. Znajoma nastręczyła, jak mówią na wsi. Pojechała do starego wdowca (35. rocznik) do wioseczki Lebiedzin pod Sokółką, zagubionej w lesie. Rach, ciach, parę miesięcy minęło i już byli po ślubie. Marian śmieje się na to wspomnienie i rzuca do drugiej izby, zdjęć ślubnych poszukać. Długo go nie ma. Wraca, ale nie znalazł. Za to triumfalnie dzierży w garści kolorowane fotografie sprzed pół wieku: swoją w mundurze, pierwszej żony w blond lokach i pyzatego syneczka.
- Jeden chłopiec u nas był - opowiada. - W kopalni pracował na Śląsku, wojsko pojechał odrabiać. Mieszkanie dostał, odremontował, żenić się miał. Świnię już kupili, na weselu mieli grać. Syna mi ubili przed weselem. 25 lat miał. Co się stało? Kto to wie... Mówią, że wylew, bo mieszkanie zamknięte było. Ale to wredne wszystko takie naokoło, że i zabić, i zamknąć drzwi mogli. Czego tam było jechać, jak tam niegościnne ludzie, napadają... - zasępia się Marian.
Ewa słucha. Starczy jedno słowo Mariana za dużo i wybucha: "To czego ty mnie wyganiasz nieraz?". I już jej nie ma w izbie. Marian tłumaczy, że lepiona chatka (pół murowana, pół drewniana) nie jego jest. Tylko córki jego siostry, co za granicą pracuje jako siostra. Marian ma ustanowioną służebność i do końca życia może tu siedzieć.
Pod górkę
Ewa nie ma żadnych własnych pieniędzy. Zakupy robi Marian, drzewo na opał kupuje i lekarstwa na swoje nadciśnienie i Ewie na depresję i na nerki (bo jedną ma usuniętą).
- To strasznie upokarzające, prosić o 2 złote - pan Janusz, dalszy krewny Ewy ze strony ojca, współczuje dziewczynie.
Nieraz starał się pomóc. Do burmistrza poszedł o pracę dla niej pytać, najprostszą. Jak urzędniczki usłyszały, że jest lekkie upośledzenie, pokręciły przecząco głowami. Do tego brak świadectwa ukończenia szkoły. Janusz wpadł na pomysł, że może wsadzić Ewę na warsztaty terapii zajęciowej, przysposabiające do pracy. Mieszczą się w Sokółce, w dawnym Państwowym Ośrodku Maszynowym. Zapisał ją. Jak się dowiedzieli, że ona z Lebiedzina i sama nie będzie dojeżdżać, to ją skreślili. Bo im z kolei nie po drodze po nią jechać.
- Wszędzie, gdzie człowiek nie zapuka, słyszy "nie". Wszędzie pod górkę - podsumowuje Janusz.
Tylko z literą prawa
"Obywatel ma prawo do zabezpieczenia społecznego w razie niezdolności do pracy ze względu na chorobę lub inwalidztwo oraz po osiągnięciu wieku emerytalnego. Zakres i formy zabezpieczenia społecznego określa ustawa" - stanowi art. 67. Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej.
"Osobom niepełnosprawnym władze publiczne udzielają, zgodnie z ustawą, pomocy w zabezpieczaniu egzystencji, przysposobieniu do pracy oraz komunikacji społecznej" - to art. 69.
Ewa nie ma ani renty, ani zasiłku, choć zabiegła o to. Leczy się u Wojciecha Szydłowskiego w poradni zdrowia psychicznego przy sokólskim szpitalu. Lekarz jest pewien, że Ewa zasługuje na orzeczenie o umiarkowanym stopniu niepełnosprawności. Takie właśnie, jednogłośnie, wydał w styczniu tego roku Powiatowy Zespół ds. Orzekania o Niepełnosprawności w Sokółce.
- Takiej osobie przysługuje zasiłek z opieki społecznej - mówi nam Janina Konował, przewodnicząca zespołu.
W opiece bezradnie rozkładają ręce.
- Niestety, pani Ewa gospodarstwo domowe prowadzi wraz z mężem. Odmówiliśmy jej zasiłku stałego, bo z emeryturą męża przekracza nasze kryterium dochodowe - 351 zł na członka rodziny - tłumaczy Marta Półtorzycka, pracownik socjalny Ośrodka Pomocy Społecznej w Sokółce.
Marian z emerytury jest dumny. Przepracował 42 lata, "w pilarzach w nadleśnictwie robił". Ile z tego blisko tysiąca złotych co miesiąc widzi Ewa? Ani po niej, ani tym bardziej po rozlatującej się chałupince nie da się stwierdzić, że to satysfakcjonująca kwota.
Renta tylko za gumowe nogi
Urzędniczki z MOPS-u pełne są współczucia, ale "litera prawa jest taka, a nie inna, z całego serca pomóc chcemy, ale nie możemy wyjść poza nią". Mogą dożywiać, co jakiś czas dać zasiłek celowy, to wszystko. Są przekonane, że Ewie należy się renta socjalna, dlatego pomogły zebrać dokumenty do ZUS-u. Przecież na pierwszy rzut oka widać, że Ewy niepełnosprawność powstała na długo przed 18. rokiem życia (to warunek otrzymania renty). No, krótko mówiąc, po buzi widać, że urodziła się z upośledzeniem. Nie było to takie oczywiste dla lekarki orzeczniczki w ZUS-ie... Mimo że wskazania poprzedniego orzeczenia Ewy - tego z powiatowego zespołu - mówią o niezdolności do pracy, lekarka orzecznik Urszula Zofia Paleń stwierdziła coś zupełnie odwrotnego. Jej zdaniem Ewa jest zdolna do pracy. Na tej podstawie 4 lipca tego roku ZUS odmówił jej prawa do renty.
- Pani orzecznik miała prawo tak uznać i nikt nie może w to ingerować - ucina Anna Krysiewicz, rzecznik prasowy białostockiego ZUS-u.
Ludzie nie mogą już tego słuchać. Po licznych aferach z lekarzami orzecznikami łapanymi na gorącym uczynku, z grubą kopertą chowaną za pazuchę, do szału ich doprowadza ta niesprawiedliwość, obłuda i łapówkarstwo.
- Każdy pijaczek, drobna łachudra, co całe życie na gumowych nogach pod sklepem przestała, rentę może sobie załatwić - zżyma się pan Janusz. Przed oczami ma 47-letniego sąsiada, który mieszka w willi, jego żona i córka pracują, on pracą nie splamił się ani razu, a rentę socjalną ma. Albo dziewczynkę z sąsiedniej wsi, która spadła z rusztowania. Przykutej do wózka inwalidzkiego zabrali rentę po czterech latach. Przywróciła ją (bez słowa "przepraszam") dopiero karczemna awantura.
- Ta pani powinna poprosić swojego lekarza prowadzącego o bieżące zaświadczenie na druku N9 i ponownie wystąpić do nas o przeprowadzenie badania. Nic innego jej nie pozostało, jak zacząć procedurę od nowa - podpowiada Krysiewicz.
Lepszy dzień Ewy
Pod górkę, szaro, beznadziejnie. Tak było od zawsze. I nie tylko u Ewy. Starsza siostra, taka sama jak ona, urodziła córeczkę. Zabrali ją do domu dziecka. Ewa wie, że dzieci mieć nie można. Ewy brat, zdrowy, ma trójkę. Dziewczyna rozpromienia się, jak o nich mówi. Brat nie ma czasu jej odwiedzać, bo ma się przecież kim opiekować! Przy pierwszym bratanku sąsiadka zażartowała, że i Ewie chyba już czas. Ta wpadła w szał.
- Ja na szczęście nie mam dzieci - mówi dziś rzeczowo, spokojnie, bo ma "lepszy" dzień. - A z czego ja bym je utrzymywała, jak sama nie mam ani grosza? To już wolę nie mieć w ogóle... - głos zaczyna się jej łamać. Bo te "lepsze" dni Ewy to też dni pełnej świadomości, kiedy dociera do niej jej położenie. Nie wiadomo więc, które dni można nazwać lepszymi, bo teraz boli jeszcze bardziej.
- Już żadnego marzenia nie mam. Jakie mogę mieć w mojej sytuacji? - łzy płyną po policzku. Milknie. Zdobywa się na cichutkie: - Mieć lepsze życie, to moje marzenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna