Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz Plicht na piechotę przeszedł przez trzy kraje. Zajęło mu to 70 dni

Urszula Krutul
Podczas wędrówki Tomasz dotarł też na Podlasie - m.in. do Świętej Wody. Poznał tam ludzi, którzy później zachęcali go do dalszej drogi.
Podczas wędrówki Tomasz dotarł też na Podlasie - m.in. do Świętej Wody. Poznał tam ludzi, którzy później zachęcali go do dalszej drogi. Archiwum prywatne
- Pewnego dnia pomyślałem, że muszę pochodzić. I wyszedłem z domu. Wróciłem po dziesięciu tygodniach - mówi 21-letni Tomasz Plicht. - Bo kiedy się idzie, to rozwiązania różnych problemów same przychodzą do głowy.

- Zdawałeś do wymarzonej szkoły pożarniczej. Nie dostałeś się i wpadłeś na niecodzienny pomysł...

- Pomyślałem, że muszę pochodzić i pomyśleć, co zrobić teraz ze swoim życiem. Z domu wyszedłem 20 lipca. Wsparli mnie ludzie, m.in. mój szef (zimą Tomek pracuje na wyciągu narciarskim - przyp. red.). I udało się. Wyruszyłem ku marzeniom, czyli ku krajom, o których nie miałem zielonego pojęcia. Moim celem była Litwa, Łotwa i Estonia. Chciałem dotrzeć tam na piechotę. Tak, jak to robią pielgrzymi. W drodze trasa mojej marszruty trochę się korygowała. Wiedziałem, że chcę dotrzeć na sam skraj Estonii, na północny-wschód, czyli tam, gdzie dalej już nie da się przejść. Ograniczała mnie tylko Zatoka Fińska i Rosja. Tam poznałem Polaków pracujących na wysokościach. Jeden z nich pochodzi z Białegostoku. Zaprzyjaźniliśmy się i zaprosił mnie do siebie. I tak trafiłem do stolicy Podlasia.

- To był niezaplanowany punkt na twojej trasie. Do Białegostoku też dotarłeś na piechotę?

- Tak. Wspieram honorowe krwiodawstwo i w sumie dobrze się złożyło. Macie przecież Regionalne Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa. A ja staram się oddawać krew, kiedy tylko mogę. U was też trochę jej zostawiłem. W Białymstoku postanowiłem spędzić cały dzień i oczywiście trochę pochodzić. Zauważyłem przypadkowo redakcję i pomyślałem, że wstąpię (śmiech). Mam już za sobą 70 dni wędrowania. A to jeszcze nie koniec, bo od domu dzieli mnie jakieś 400 kilometrów.

- Jak ci się szło przez te 70 dni?

- Było różnie. Mimo tego, co się mówi i słyszy, ludzie są wspaniali, a szczególnie w Polsce. To właśnie z polskich dróg wynoszę najwięcej wspaniałych wspomnień. Spotykam się z zainteresowaniem, zaciekawieniem, ale też z pomocą. Nawet kiedy nie prosiłem, pomagali. Jeśli chodzi o negatywne sytuacje, to taką miałem tylko raz - w Estonii zostałem okradziony.

- I co zrobiłeś, kiedy zostałeś w obcym kraju bez pieniędzy?

- Zwróciłem się do mojego szefa, a on po raz kolejny wspomógł mnie finansowo, dzięki czemu mogłem ruszyć dalej.

- Co trzeba ze sobą zabrać, kiedy się wyrusza w taką podróż w nieznane i w dodatku na piechotę?

- Trzeba być dostosowanym do każdej pogody. Nie można więc zapomnieć o ciepłych ciuchach, ale i takich na upał. I na deszcz! Polecam też zabrać namiot i śpiwór, choć w wielu miejscach dało się obyć i bez tego. Ludzie bardzo często zapraszali mnie na nocleg do swoich domów.

- A dużo trzeba mieć pieniędzy?

- Zdecydowanie nie. Przez pierwsze dwa tygodnie, idąc przez Polskę, wydałem... 23 złote (śmiech). I to jest największy szok. To poszło na jedzenie i 4 złote na prom przez rzekę. Za granicą wydawałem już nieco więcej. Najwięcej chyba w Estonii. To był w ogóle najbardziej zamknięty na obcych kraj. I najdroższy. Ale starałem się mieścić w stawce pięciu euro na dzień. Tylko kilka razy mi się to nie udało. Zdarłem kilka par sandałów. Czasem było ciężko, ale nie żałuję ani chwili z tej podróży.

- A dlaczego wybrałeś akurat te trzy kraje?

- Pewnie dlatego, że tak jak każdy statystyczny Polak nie miałem o tych krajach zielonego pojęcia. O Łotwie nie wiedziałem kompletnie nic. Znałem tylko flagę i stolicę (śmiech). Pomyślałem, że najlepiej je poznam, kiedy je przejdę.

- Jak się porozumiewałeś?

- Nie jestem poliglotą, ale mówię w miarę dobrze po rosyjsku i komunikatywnie znam angielski. To wystarczyło. Używałem głównie rosyjskiego.

- A nie korciło cię czasami, żeby przeciwstawić się zmęczeniu i wsiąść do jakiegoś środka transportu?

- Nie. Ale muszę przyznać, że czasami zdarzały mi się „podwózki“ (śmiech). Raz byłem pewien, że coś złego zrobiłem sobie ze ścięgnem. I byłem już prawie zdecydowany, że wracam. Złapałem więc stopa do miasta, bo z całej apteczki miałem tylko bandaż i go użyłem. Jednak jakoś przetrwałem ten ból, a na drugi dzień się okazało, że z nogą już wszystko dobrze. No i jeszcze z trzy razy zdarzyły mi się jakieś podwózki.

- Dlaczego?

- No raz nie mogłem oprzeć się okazji, kiedy pewien pan zaprosił mnie do... traktora, a drugim razem - mężczyzna zabrał mnie na wóz ciągnięty przez konia. Kolejnym razem zaś zgubiłem się w lesie i grzybiarze wywieźli mnie na dobrą drogę.

- Chodziłeś z mapą?

- Tak, z papierową. To było bardzo fajne, bo przy okazji można było złapać kontakt z ludźmi. Jak się człowiek pogubi, jest zdany na siebie i na ludzi.

- Widziałeś w tych trzech krajach coś szczególnego, co zapadło ci w pamięć?

- Jako że nie przygotowywałem się zbytnio do tej wyprawy, to nie miałem jakiegoś planu atrakcji, które koniecznie muszę zobaczyć. Często było więc tak, że trafiałem na coś, co nawinęło mi się po drodze. Ale w każdym z tych krajów udało mi się znaleźć jakieś wyjątkowe miejsce. W Estonii to była Narwa, czyli miasto na północnym-wschodzie, gdzie poznałem wspomnianych już Polaków pracujących na wysokościach. To bardzo piękne miejsce! Na Łotwie to była Agłona, gdzie mieści się Sanktuarium Maryjne, a na Litwie - Wilno. I tam właśnie dowiedziałem się, że istnieje takie miasto jak Sokółka (śmiech). Stwierdziłem, że koniecznie muszę tam pójść. To zresztą też niesamowita historia. Jak już byłem w Kuźnicy, trafiłem akurat na idącą do Sokółki pielgrzymkę służb celnych i dołączyłem do niej.

- Białystok też ci się podoba?

- To naprawdę wspaniałe miasto. Z klimatem. Podczas krótkiego spaceru zauważyłem aż trzy fontanny. To niesamowite. Teraz walczymy z kolegą o fontannę w Kartuzach, więc postawimy Białystok za wzór w tej kwestii (śmiech).

- Wrócisz tu jeszcze?

- Zdecydowanie tak. W ogóle na Podlasie, bo jest tu pięknie i jest co oglądać. Wrócę zresztą wcześniej, niż myślałem. W niedzielę, 25. października o godzinie 14 opowiem o swoich podróżach podczas Festiwalu Kultur i Podróży „Ciekawi Świata”. Spotkanie będzie zatytułowane „Pieszo przez Kraje Bałtyckie”.

- Jak rozpoczęła się twoja pasja podróżnicza?

- Zaczęło się od tego, że kiedy jeszcze uczyłem się w gimnazjum, pewnego dnia nie chciało mi się czekać na autobus szkolny i zacząłem do szkoły dojeżdżać rowerem. To były tylko 4 km, ale już do szkoły średniej jeździłem po 15 km. Z upływem czasu horyzonty zaczęły się zacierać. Najpierw zjeździłem Kaszuby, potem zacząłem sięgać dalej. Przełomem była pielgrzymka piesza do Częstochowy. Wtedy już zacząłem myśleć o większych wyprawach. Po skończeniu 18 lat pojechałem autostopem na sylwestra do Rzymu, a po maturze na Ukrainę i Mołdawię. Czułem, że robię to, co kocham. W wakacje (po liceum) pojechałem ze znajomym rowerem w Bieszczady, a dalej już samotnie na Słowację. Wtedy pokochałem samotne podróżowanie i niezależność. I wtedy zacząłem marzyć o podróży życia na rowerze, po której zakończę swoje wycieczki i zacznę to życie sobie układać. Zrobiłem 8 tysięcy kilometrów, byłem w polskiej wiosce Adampol w Turcji. Po drodze przejechałem łącznie przez 20 państw: Polskę, Ukrainę, Mołdawię, Rumunię, Bułgarię, Turcję, Grecję, Macedonię, Serbię, Kosowo, Czarnogórę, Bośnię i Hercegowinę, Chorwację, Słowenię, Włochy, Austrię, Węgry, Słowację, Czechy i Niemcy. Te kraje mnie interesowały, chciałem w każdym być choć przez chwilę. I sam jestem ciekaw, gdzie teraz życie mnie zaniesie.

- Dlaczego teraz, po doświadczeniach rowerowych, zdecydowałeś się na podróżowanie na piechotę?

- Chciałem, żeby moja podróż miała formę prawdziwej pielgrzymki. I chciałem się poczuć jak prawdziwy pielgrzym, zastanowić się nad sobą, nad swoją wiarą, nad wartościami. Myślę, że to mi bardzo dobrze zrobiło. Teraz pewnie ludzie będą pytać, czy polecam chodzenie na piechotę....

- A polecasz?

- Powiem szczerze, że jak ktoś pojedzie autostopem, to na pewno będzie ciekawiej, bo wtedy dużo więcej się dzieje. Ale każdemu życzę też takiej podróży, jak moja, żeby mu dała tyle do myślenia, co mi. Bo idąc samotnie człowiek ma mnóstwo czasu i tyle rzeczy dostrzega... Kształtuje się wiara, duchowość, rzeczy niefizyczne.

- A najbliższe plany? Znowu gdzieś pójdziesz?

- Teraz skupię się na moim największym marzeniu, którym jest praca w państwowej straży pożarnej. Mam ostatnią szansę, by wystartować w naborze do szkoły pożarniczej w Poznaniu, bo później nie zmieszczę się w limicie wiekowym. Ale egzamin jest dopiero w lipcu. Do tego czasu chcę działać aktywnie - rower, bieganie, promocja Kaszub, działalność w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży i moim autorskim klubie RowerOWCE. Chciałbym inspirować ludzi tym, co robię, pokazywać, że jeśli czegoś bardzo się chce to musi się udać.

Tomasz Plicht urodził się 1 lipca 1994 roku w Kartuzach. Mieszka w Ostrzycach. Uwielbia jeździć autostopem. W ten sposób dotarł m.in. do Rzymu, Mołdawii i Serbii. Ostatnio rowerem przejechał ponad 8 tysięcy kilometrów i odwiedził m.in. polską wieś Adampol w Turcji. Podróżował 75 dni. Przejechał - łącznie z Polską - przez 21 krajów. Prowadzi klub RowerOWCE.

Chce zostać zawodowym strażakiem. Lubi koszykówkę. Pasjonuje go gra na gitarze i harmonijce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna