Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trafiliśmy na śmietnik

Magdalena Kleban [email protected]
Jerzy Zacharczuk medal "Świadek Historii” przyjął z rąk Agnieszki Rudzińskiej, zastępcy prezesa Instytutu Pamięci Narodowej.
Jerzy Zacharczuk medal "Świadek Historii” przyjął z rąk Agnieszki Rudzińskiej, zastępcy prezesa Instytutu Pamięci Narodowej.
Jerzy Zacharczuk, rocznik 1935. Legenda białostockiej Solidarności i dawnych "Uchwytów". Szczyci się swoim robotniczym pochodzeniem i jako robotnik właśnie odebrał w IPN-ie zaszczytne wyróżnienie "Świadek Historii". Ale niesprawiedliwość, a zwłaszcza upadek roli robotnika - boli go bardzo.

Jego życiorys jest jakby żywcem wzięty z kart powieści o robotniczym przywódcy. Urodził się w Białymstoku tuż przed wojną, w rodzinie robotniczej. Mama pracowała w fabryce włókienniczej, ojca wcześnie stracił.

Wyjątkowo trudne warunki życia - tuż pod koniec wojny w 1944 roku w czasie bombardowań spłonął ich dom przy ul. Szpitalnej - sprawiły, że nie skończył szkoły. Wcześnie musiał pójść do pracy. Polsce Ludowej zawdzięczał więc teoretycznie dużo: pracę, dach nad głową. Wydawało się, że tak jak tysiące mu podobnych, przeżyje spokojnie życie w jednym zakładzie.

Ale nie. Jerzy Zacharczuk zasłynął jako jeden z najbardziej nieugiętych bojowników o prawa robotnicze w Białymstoku. Na czele robotniczych ruchów stawał już w latach 60., w grudniu 1970 r. współorganizował strajk w "Uchwytach" przeciwko podwyżkom, on też stał za protestem w czerwcu 1976 roku, kiedy w "Uchwytach" nie przystąpiło do pracy ok. dwóch tysięcy pracowników. Po podpisaniu porozumień sierpniowych w Gdańsku w 1980 r. to na niego czekała załoga z rozpoczęciem protestu. Nie zawiódł ich i wtedy.

Kim jest dzisiaj robotnik?
Dzisiaj z pewnością jest dumny z tego, że całe życie przepracował jako robotnik. I choć tak ciężko pracował także i po to, by dzisiaj jego wnuki mogły się kształcić na wyższych uczelniach - on etosu pracy w zakładzie nigdy nie zapomni. Krew się w nim gotuje i dzisiaj, kiedy widzi - jak jego zdaniem - łamane są prawa pracownicze, jak coraz mniej uwagi i wagi przykłada się do słów robotników. Nic dziwnego, że z zapartym tchem śledził ostatni strajk kierowców białostockiego PKS-u.

- Kiedyś miało nie być polityki partii, tylko stanów. Żeby chłop, inteligent, ale i robotnik miał swoją reprezentację. To jeszcze prof. Bronisław Geremek o tym mówił - zapala się na to wspomnienie. - A dzisiaj co? Kto się wstawi za robotnikiem? Tak jak z tymi kierowcami jest, nikt nawet z nimi nie chciał na początku rozmawiać. Powiem szczerze, że dla robotnika nic się nie poprawiło, nikt nie patrzy na człowieka. Ten sam jad co kiedyś, tylko kolory sztandarów się zmieniły. Trafiliśmy na śmietnik i biją nas jak chcą.

W tej nowej Polsce przeszkadza mu wiele rzeczy - że syn nie ma tak dobrze, jak on by sobie tego życzył, że na leki dostaje miesięcznie tylko siedemdziesiąt kilka złotych, ale przede wszystkim, że tyle wokół biedy.
- To wstyd, żeby nasi ludzie nie mieli chleba w Polsce, to oznacza, że niewłaściwym ludziom dano władze - przekonuje. - A już żeby tyle dzieci głodowało, żeby tyle było w domu dziecka, to skandal.

Szlify na człowieka
Na biedę najsłabszych jest uczulony od małego. Zresztą sam jako bardzo młody chłopak nie raz i nie dwa odczuł ją na własnej skórze. I to z jej powodu - jako nastolatek, jeszcze w 1951 roku - musiał zrezygnować z nauki.

Na jego oczach Białystok zmieniał się nie do poznania. Jako dziecko mieszkał w mieście, gdzie Polacy stanowili mniejszość. Po wojnie wszystko się zmieniło, do Białegostoku zaczęła napływać ludność z okolicznych wsi. Ale miasta właściwie nie było. Kiedy jedziemy nowo wybudowanymi ulicami dzisiejszego Białegostoku, pan Jerzy nie kryje zachwytu - nawet jeśli jako rodowity białostoczanin - pilnie śledzi wszystkie zmiany w stolicy Podlasia.

- Na ulicy Piastowskiej, w miejscu tej dwupasmówki, to było wielkie pole ziemniaków. I jak Rosjanie weszli do miasta, to dosłownie wszystko w jednej chwili znikło - wspomina dawne czasy. - Tylko ziemia, niczym zaorana, została.

Pierwszą pracą pana Jerzego było odgruzowywanie miasta - w miejscu, w którym kiedyś stał hotel Ritz. A potem były Uchwyty.

- To w tym zakładzie dostałem szlify godności człowieka. W swoim życiu pracowałem jako malarz, szlifierz, tokarz, hydraulik, bo mnie przerzucano z miejsca do miejsca, do rezerwy mnie brano, ale mnie to nigdy nie zraziło, szedłem do przodu, takie miałem usposobienie, wiedziałem, że nie popuszczę, że chcę mieć perspektywy jako człowiek, jako robotnik - opowiada.

Ale na początku lat 60. podpadł dyrekcji i został zwolniony z pracy.

Trzeba pamiętać, że PRL-owska Fabryka Przyrządów i Uchwytów to był jeden z nielicznych naprawdę "buntowniczych" zakładów w Białymstoku. Jego funkcjonowanie miało też strategiczne znaczenie dla regionu - większość eksportu szła do Związku Radzieckiego - nic dziwnego, że władza na "Uchwyty" chuchała i dmuchała. Jednak "wilczy bilet" z tego zakładu oznaczał, że pracy nie będzie i gdzie indziej.

Zacharczuk przez dziewięć miesięcy bezskutecznie szukał nowego zajęcia. Ale był uparty. No i uratowało go to, że był w zakładzie mężem zaufania i członkiem rady pracowniczej. W końcu wstawiły się za nim związki (choć nigdy nie był partyjny) i wrócił do Uchwytów. Zmieniło się w nim wówczas coś jeszcze.

- Przestałem się bać. Po prostu. I ludzie coraz częściej zaczęli się do mnie zgłaszać, czy to z problemami w pracy, czy też - dużo było wtedy przyjezdnych ze wsi - nie wiedzieli jak załatwić sobie stypendium, stancje, internat - opowiada. - I ja im pomagałem zdobyć pożyczki na przykład. Ten hart właśnie wtedy ze mnie wyszedł.

Kilka lat później tego hartu wystarczyło, by stanąć na czele strajków w Uchwytach - najpierw w 1970, potem w 1976, a wreszcie w 1980 roku.

Ale zdarzył się i taki moment, kiedy znowu poczuł co to strach - tylko nie tak jak wcześniej o rodzinę, zapewnienie jej bytu, tylko o własne życie. Pamiętnego 13 grudnia został internowany. Najpierw jednak przed blokiem dostał od bezpieki taki łomot, że już nigdy nie wrócił do dawnej sprawności. Potem wywieźli go do suwalskiego więzienia.

- Dzisiaj to młodym trudno zrozumieć, ale my wówczas nie wiedzieliśmy co nas czeka. A granica radziecka była zaledwie 30 km dalej... Przyznam szczerze, że tak jak wtedy to nie bałem się nigdy - nikt z nas nie był pewien dnia ani godziny - wspomina. - Jakie to szczęście, że te czasy już minęły.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna