Takie tragedie rzadko się zdarzają - mówi Jan Gradkowski, prezes Ochotniczej Straży Pożarnej w woj. podlaskim. - W naszą profesję ryzyko jest jednak wpisane. Ślubujemy, że będziemy ratować innych nawet z narażeniem własnego życia. Jednak nie przypominam sobie, by w jednej chwili zginęli aż dwaj nasi koledzy.
Ale studnia, do której weszli, pochłonęła jeszcze jedno życie - 23-letniego mieszkańca Jankielówki. Ta tragedia wstrząsnęła całą Polską.
Zobaczył w studni swoją komórkę
Wszystkie okoliczności bada suwalska prokuratura. Na razie żadnych ustaleń nie ma, oprócz wstępnych wyników sekcji zwłok. Cała trójka utopiła się. Wcześniej jednak mężczyźni tracili przytomność ze względu na brak tlenu w studni. Zmierzono jego stężenie. Wynosiło jedynie 8 procent. Ludzie tracili więc świadomość i spadali do wody.
Z komentarzy, który pojawiły się m.in. w ogólnopolskich mediach można wysnuć wniosek, że mężczyźni sami sobie są winni, że to śmierć na własne życie. Bo podjęli zbyt duże ryzyko. O ile 23-latek mógł jeszcze nie zdawać sobie z tego sprawy, to strażacy-ochotnicy już powinni.
Czy tak było w rzeczywistości?
Informacje, jakie docierają ze strony prowadzących postępowanie wciąż nie są pełne. Jednak pewien obraz i tak się wyłania. Jak opowiada bliski znajomy rodziny rolników mieszkających we wsi Jankielówka (gmina Raczki), tego dnia domownicy postanowili naprawić zniszczoną pokrywę studni znajdującej się na podwórzu. Kiedy zajrzeli do środka, 23-letni mężczyzna zobaczył swój telefon komórkowy, który wpadł mu tam jakiś czas temu.
Myślał, że jest już po aparacie. Ten jednak nie wylądował w wodzie, lecz zatrzymał się między kręgami na jakiejś nierówności. Wydobycie telefonu wydawało się stosunkowo proste. Mężczyzna zaczął schodzić po stopniach złazowych. Stracił przytomność i wpadł do wody. Na ratunek ruszył mu krewny. Był jednak bardziej przezorny. Przewiązał się specjalną liną, którą na górze trzymali domownicy. Szybko jednak przestał się odzywać. Nieprzytomnego wyciągnięto go na górę. Mężczyzna był siny. Śmigłowiec przetransportował go do szpitala. Teraz jego życiu nic już nie zagraża.
To mniej więcej wtedy na miejscu pojawili się strażacy z OSP Raczki. Zaczęli reanimować wyciągniętego ze studni człowieka. Chwilę potem dowiedzieli się, że na dole jest jeszcze jedna osoba.
- I jak mieli w tej sytuacji postąpić? - zastanawia się Roman Fiedorowicz, wójt Raczek. - Udawać, że nie słyszą błagań rodziny o pomoc? Zacząć wydzwaniać po strażakach zawodowych i pytać ich o opinię? Dla ratowania życie mężczyzny każda chwila mogła być ważna.
Pierwszy do studni miał wejść Grzegorz Barszczewski. Za nim podążył Jarosław Dzienisiewicz. Weszli i już nie wyszli. Z tego, co wiadomo do tej pory, nie mieli na twarzach masek tlenowych, nie byli też przewiązani linami.
Jan Gradkowski uchyla się od odpowiedzi na pytanie, czy nie podjęli przypadkiem zbyt dużego ryzyka. - Trudno tak jednoznacznie określić, gdzie ta granica przebiega - mówi. - W takich sytuacjach człowiek nie zwraca uwagi, co może się wydarzyć. Rzuca się na ratunek i tyle.
Naprawdę po nich płaczemy
Grzegorz Barszczewski i Jarosław Dzienisiewicz już okrzyknięci zostali bohaterami. Bo poświęcili swoje życie, by uratować innego człowieka. Prezydent RP przyznał im pośmiertnie Medale za Ofiarność i Odwagę.
- To strasznie fajni koledzy byli - wspominają ich w OSP Raczki. - Mili, życzliwi. To nie jest przesada, że naprawdę po nich płaczemy.
Obaj niemal od małego chcieli być strażakami. I jeden, i drugi należał najpierw do drużyny młodzieżowej, potem już nieśli pomoc jako dorośli. Uczestniczyli w wielu akcjach ratunkowych. - Pewnie niejedno życie uratowali - dodaje Gradkowski.
Przeszli też wiele różnego rodzaju kursów. - OSP w Raczkach, to niemal zawodowcy - mówi Bogdan Wierzchowski, zastępca komendanta suwalskiej straży pożarnej. - Na miejsce zdarzeń, które dzieją się na ich terenie, zawsze docierają przed nami. I czasami muszą podejmować trudne decyzje.
Grzegorz Barszczewski był kawalerem. Jarosław Dzienisiewicz zostawił natomiast żonę i dwoje dzieci. Na co dzień obaj zajmowali się prywatnym biznesem.
- Jak było jakieś zgłoszenie, pierwsi lecieli - opowiadają koledzy. - Grzesiek, którego nazywaliśmy Griszą, była bardzo odważny. Uważał, że jeśli ktoś decyduje się, by zostać ochotnikiem straży pożarnej, to musi ponosić wszelkie tego konsekwencje.
Przymusu, by być strażakiem-ochotnikiem żadnego nie ma. Ale w Raczkach ta formacja zawsze odgrywała duże znaczenie. Bycie strażakiem to było coś. Tradycję przekazywano z pokolenia na pokolenie.
- Po tej tragedii długo rozmawialiśmy z innymi druhami z Raczek - mówi Gradkowski. - Zachęcaliśmy ich, żeby mimo wszystko nie decydowali się na zdejmowanie mundurów. Bo, niestety, ale takie zdarzenia w naszą służbę są wpisane.
Na pogrzeb w Raczkach przyjechał nawet komendant główny straży pożarnej. Stwierdził, że Barszczewski i Dzienisiewicz trafią na zawsze do panteonu prawdziwych strażaków.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?