Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wręczyli mu wypowiedzenie, a on je... zjadł

Krzysztof Sokólski
sxc.hu
To nie koniec wyczynów niesfornego pracownika

Zatrudnianie egzotycznych sportowców nie zawsze wychodziło podlaskim klubom na dobre. Pod koniec lat 90. szefowie Dojlid Białystok stracili mnóstwo nerwów, mając w swoim klubie nieokiełznanych Amerykanów.

Kilkanaście lat temu w koszykówce bardzo popularne było pozyskiwanie rosłych, czarnoskórych zawodników, głównie ze Stanów Zjednoczonych. Dojlidy często szukały wzmocnień za oceanem. Docierali stamtąd jegomoście różnej klasy. Najgłośniej było chyba o niejakim Frazierze Johnsonie.

Wymachiwał szczotką

Potężny, mierzący około 210 cm Johnson stał się prawdziwym postrachem ligowych parkietów. Potrafił zagrać doskonale i posiadał zadatki na gwiazdę. Nie znosił jednak, kiedy ktoś wchodził mu w drogę. Wyprowadzony z równowagi zaraz zaciskał pięści. Na jednym ze spotkań wszczął awanturę, w finale której ganiał ochroniarzy, wymachując przy tym trzonkiem od szczotki. Rywali wyzywał na bokserskie pojedynki. Kiedy władze klubu miały już dosyć niesfornego Amerykanina, wezwały go na rozmowę i wręczyły wypowiedzenie umowy. Johnson na oczach prezesów... zjadł kartkę papieru z propozycją rozwiązania kontraktu.

Jednak Frazier przynajmniej zdobywał punkty dla Dojlid. Nie można zaś tego powiedzieć o jego rodaku - Tonym Gravesie. Do zespołu wniósł on niewiele, za to wyniósł... No właśnie. Kiedy niezadowoleni z niego prezesi odesłali go do USA, ten nie zamierzał wracać z Europy z pustymi rękami... Miał jednak pecha, bo na lotnisku w Warszawie zwrócił uwagę celników. Ci znaleźli u koszykarza całkiem sporą część wyposażenia domu, w którym mieszkał. Nawet polskich celników wprawił w osłupienie fakt, że Graves zamierzał wywieźć do Stanów Zjednoczonych… kuchenkę mikrofalową.

Chiński filozof

Tak jak w koszykówce rządzą Amerykanie, tak w tenisie stołowym gwarancją sukcesów są Chińczycy. Trzy lata temu Azjatę w swoim składzie zapragnął mieć Baruch Białystok. I na Podlasiu zjawił się mistrz jednej z chińskich prowincji, Lui Wei.

W przeciwieństwie do amerykańskich "bad boys" z Doljlid, Liu Wei wyglądał na potulnego baranka. Zawsze lekko uśmiechnięty, kłaniający się wszystkim dookoła. Miał on poprowadzić zespół Barucha do pingpongowego raju. Polska rzeczywistość okazała się dla Weia brutalna. Długo nie mógł zaaklimatyzować się w naszym kraju. Początkowo non stop wymiotował, a potem... spał.

Kiedy doszedł do siebie, zaczął grać i po każdym meczu wyglądał niczym chiński filozof, zastanawiający się dlaczego znowu przegrał. Liu przebywał w Białymstoku tylko kilka miesięcy. Ale Baruch spadł z hukiem z Superligi i Wei musiał wrócić w rodzinne strony, gdzie dzisiaj podobno jest bibliotekarzem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna