Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wygrała popularny program w TV. Jest śmiertelnie chora

Andrzej Kus [email protected]
– Nie potrafię już sama zapiąć guzików. Mówienie sprawia mi bardzo dużą trudność, podobnie jak pisanie na komputerze – mówi chora na ataksję Justyna Kurowska.
– Nie potrafię już sama zapiąć guzików. Mówienie sprawia mi bardzo dużą trudność, podobnie jak pisanie na komputerze – mówi chora na ataksję Justyna Kurowska.
W tej historii jest wszystko: przygoda w niezwykłej scenerii Republiki Południowej Afryki, walka o serce ukochanego, niespełniona miłość, wreszcie tragedia w postaci strasznej choroby.

Kawaler wystawił narzeczoną

W 2003 roku w Polsacie oglądaliśmy dosyć nietypowe reality show nagrywane w RPA - "Kawaler do wzięcia". Bartek Okowity, tytułowy kawaler, miał za zadanie wybrać sobie tę jedną i niepowtarzalną z 25 kandydatek.

Dziewczyny wcześniej przeszły casting, a do kolejnego etapu awansowała m.in. Justyna Kurowska, studentka anglistyki ze Szczecina. Ładna blondynka przez wiele tygodni walczyła o zdobycie serca chłopaka, który zrobił wrażenie na wszystkich uczestniczkach. Na nim - ostatecznie tylko ona jedna. I to właśnie ją Bartek wybrał na swoją narzeczoną. Justyna dostała od tytułowego "kawalera do wzięcia" pierścionek zaręczynowy i już wszystko zapowiadało, że jej życie zamieni się w bajkę.

- Bartek bardzo mi się podobał, w programie był sympatyczny, szarmancki - wspomina Justyna, zwyciężczyni jednego z pierwszych reality-show w polskiej telewizji. - Liczyłam, że po powrocie do Polski wszystko się ułoży po naszej myśli. Że będziemy razem. Okazało się zupełnie inaczej. Bartek całkowicie się odłączył. Dzwoniłam do niego, pisałam sms-y... Nie odpowiadał albo odpisywał jednym zdaniem. Nie robi tak człowiek zakochany. Tłumaczył, że nie ma załatwionych spraw z innymi dziewczynami. Zrozumiałam, że chciał tylko wypromować się przed kamerami, nic więcej.

Powrót z raju na ziemię

Od tego czasu życie dziewczyny toczyło się nie tak cudownie, ale ciekawie. Uczyła się, chodziła na imprezy, prowadziła bardzo aktywny tryb życia. Trenowała taniec i karate, uczyła się gry na pianinie. Trwało to do 2007 roku. Wtedy po raz pierwszy poczuła się słabo i nagle upadła...

Wkrótce pojawiły się problemy ze skupieniem, co zaczęło bardzo przeszkadzać w studiowaniu. Przeszła specjalistyczne badania i usłyszała diagnozę: ataksja rdzeniowo-móżdżkowa.

- Odziedziczyłam ją po moim tatusiu, który odszedł, gdy miałam 17 lat; mama zmarła kilka lat wcześniej - mówi ze łzami w oczach Justyna. - Nie tylko mnie przekazał tę chorobę. Ma ją też moja starsza siostra Olimpia. O życie walczą również kuzynka i ciocia, niemal cała rodzina.

Na ataksję w Polsce cierpi niewiele ponad tysiąc osób. Jest to choroba śmiertelna, która krok po kroku wyniszcza organizm. Na początku pojawiają się zawroty głowy i kłopoty z utrzymaniem równowagi. Później posłuszeństwa odmawia całe ciało. Traci się powoli sprawność rąk i nóg, aż do momentu, gdy chodzenie staje się niemożliwe, a najprostsze czynności niewykonalne. Mowa jest bełkotliwa, traci się koncentrację. Wszystkie te objawy pojawiły się już u 30-latki.

- Nie potrafię już sama zapiąć guzików. Mówienie sprawia mi bardzo dużą trudność, podobnie jak pisanie na komputerze czy utrzymanie w ręku jakichkolwiek przedmiotów. Przewracam się, boję się, że zdarzy się kiedyś tragedia - zwierza się szczecinianka.

Grosze i chwiejny krok

Dziewczyna wynajmuje pokój w niewielkim mieszkaniu w Szczecinie. Mieszka sama i nie ma do kogo zwrócić się o pomoc. Najbliższe rodzina jest w oddalonej o 60 km Stepnicy. Wizyty mocno ograniczyli z powodu własnych problemów zdrowotnych. Pozostaje telefon, ale Justyna musi się liczyć z każdym groszem.

- Mam 760 złotych renty - tłumaczy. - To musi mi starczyć na opłacenie pokoju, leki, jedzenie i właśnie telefon. Raz na kilka miesięcy chodzę do ośrodka pomocy społecznej i dostaję niewielką sumę. Gdyby nie przyjaciele, nie dałabym rady. Z trudem chodzę do restauracji przyjaciół, którzy częstują mnie jedzeniem. Poznałam przez Internet też niesamowitą osobę - Sławka. Mieszka w Stanach, często do mnie dzwoni i jesteśmy w stałym kontakcie. Przysyła mi leki, co pomaga w zażywaniu prawidłowych dawek. Dzięki takim ludziom chce mi się walczyć.

Od trzech lat każdego dnia Justyna chodzi na zajęcia rehabilitacyjne. Gdy zdrowie nie pozwala na wyjście, ćwiczy w domu.

- Muszę to robić, bo inaczej choroba by mnie całkiem dobiła. Nie dopuszczę do tego - podkreśla. - Ulgę znajduję też w modlitwie. Co tydzień chodzę do kościoła. Przed krzyżem zapalam znicze dla mamy i taty. Wiem, że są obok i mnie wspierają. Tak strasznie za nimi tęsknię!

Justyna pracowała w aptece. Jak twierdzi, została zwolniona bez podania konkretnych przyczyn. Była dermokonsultantką, co dawało jej dużą satysfakcję i poczucie wartości.

- Poza tym miałam pieniądze na leczenie, nie musiałam się o wszystko martwić. Zostałam potraktowana w okrutny sposób, wszystko przez to, że jestem chora - uważa. - A przecież nie wybierałam sobie tej dolegliwości.

Przez nią spotyka się także z innymi nieprzyjemnymi sytuacjami. Z racji jej specyficznego sposobu poruszania się ludzie bardzo często zarzucają dziewczynie, że jest pijana.

- Ostatnio zatrzymała mnie policja za przejściem dla pieszych. Weszłam na zielonym świetle, ale nie zdążyłam i włączyło się czerwone - opowiada Justyna. - Spytali, czy nie za wcześnie, żebym była na bani. Była godzina 11. Udało mi się im wytłumaczyć; zawsze to robię, każdemu. Puścili mnie bez mandatu. Jednak nie są to przyjemne sytuacje.

Przeszczep komórek w Chinach

Szansą na spowolnienie choroby (niestety, nie na wyleczenie) jest przeszczep komórek macierzystych w Chinach. Kosztuje 84 tys. zł. Justyna Kurowska należy do fundacji Oliwia, która to pomogła kobiecie zebrać pieniądze na zabieg!

- Dzięki ludziom dobrego serca, którzy wpłacali pieniądze na konto fundacji, uzbierałam pieniądze na pierwszy etap mojego leczenia - cieszy się Justyna. - Dostałam też wiadomość z Chin, że zaakceptowali moje zgłoszenie. 3 stycznia wylatujemy do Azji. Tam przejdę zabieg przeszczepienia komórek macierzystych, a 7 lutego wrócę do kraju.

Na miejscu dziewczyna musi załatwić sobie noclegi i wyżywienie. Warunkiem wyjazdu i przystąpienia do operacji jest towarzystwo w podróży drugiej osoby. Tutaj również był problem. 30-letnia dziewczyna nie mogła znaleźć chętnej osoby do tego, by wziąć udział w takiej eskapadzie.

- Pomogła mi pani z fundacji Oliwia. Poleciła mi dziewczynę, która wielokrotnie latała już samolotami, zna obce języki. Powiedziała, że się mną zaopiekuje. Jestem niesamowicie szczęśliwa, że się udało - mówi, choć dodaje: - Boję się... Ale wierzę, że to częściowo pomoże. Zdaję sobie sprawę z tego, że jedna kuracja nie spowoduje oczekiwanych skutków. Trzeba ją powtórzyć kilkakrotnie. Mam nadzieję, że będę miała taką możliwość.

Justyna, gdy była jeszcze zdrową osobą, zarzekała się, że nie myśli o założeniu rodziny: mężu, dzieciach. Zmieniła zdanie. Ma marzenie, o którym mówi ze łzami w oczach: - Teraz wiem, że to był błąd. Marzę o tym, by ktoś się mną zaopiekował, był przy mnie, pomógł chociażby się ubrać...

Justyna każdego dnia szuka informacji o przeszczepach komórek macierzystych. - Boję się przeszczepu, ale to może być jedyna szansa, bym mogła żyć - mówi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna