Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zabójca pielęgniarki z Dziecięcego Szpitala Klinicznego wciąż jest na wolności

Tomasz Kubaszewski [email protected]
Tak gwałciciel miał wyglądać w 2001 r. Czy ktoś go rozpoznaje?
Tak gwałciciel miał wyglądać w 2001 r. Czy ktoś go rozpoznaje? Archiwum
Nikt niczego nie widział, nikt niczego nie słyszał. Czy to w ogóle możliwe, czy też potencjalni świadkowie po prostu schowali głowy w piasek?

Całe życie było jeszcze przed Agnieszką D. Kiedy została zamordowana, miała jedynie 30 lat.

To zabójstwo w 2001 r. poruszyło nie tylko mieszkańców Białegostoku, ale też całą Polskę. Zawsze tak się dzieje, gdy dochodzi do śmierci osoby, której jedyna wina polega na tym, że znalazła się nie w tym miejscu i nie w tym czasie.

Znakomita pielęgniarka

Była naprawdę piękną kobietą. Ze zdjęć z tamtych czasów wyłania się postać niewysokiej brunetki o kształtnej twarzy i intrygującym spojrzeniu. Ktoś taki budził zapewne duże zainteresowanie mężczyzn.

Agnieszka D. była rozwódką. Po nieudanym związku postanowiła zamieszkać z rodzicami. Nie prowadziła jednak tzw. rozrywkowego trybu życia. Nie bywała w knajpach, nie piła, nie szukała przygodnych znajomości.

Pracowała natomiast jako pielęgniarka w Dziecięcym Szpitalu Klinicznym w Białymstoku. Miała tam znakomitą opinię.

- Miła, bezkonfliktowa, zawsze gotowa nieść pomoc pacjentom - wspominają ją współpracownicy.

Mózg pozbawiony tlenu

16 sierpnia 2001 r. Agnieszka D. zaprosiła do siebie do domu znajdującego się przy ul. Jurowieckiej koleżankę. Panie spędziły ze sobą parę godzin. Około godziny 22 Agnieszka odprowadziła koleżankę do autobusu. Potem wracała do domu. Ale tam nie dotarła.

Kilka minut po godzinie 22 jedna z lokatorek pobliskiego bloku wyprowadzała na spacer psa. Spokojne zwykle zwierzę coś od razu wyczuło, bo szczekało w bliżej nieokreślonym kierunku. Właścicielka czworonoga zeznawała potem, że w oddali widziała postać jakiegoś mężczyzny. Na początku stał i patrzył.

- Kiedy zaczęłam się do niego zbliżać, nagle rzucił się do ucieczki - zeznawała kobieta.

Wtedy jeszcze nie wiedziała, o co chodzi. Po chwili jednak pies zaciągnął ją w pobliskie krzaki. Tam leżała młoda kobieta. Żyła, ale była nieprzytomna.
Na miejsce wezwano policję i pogotowie. To ostatnie odwiozło kobietę na szpitalny oddział reanimacyjny.

Policja szybko ustaliła, że to Agnieszka D. Lekarze zaś, iż została zgwałcona. Napastnik był wyjątkowo brutalny. Swoją ofiarę dusił. Żeby nie krzyczała, wpakował jej w usta zerwane wcześniej majki. Ręce kobiety związał też kablem.

Stan Agnieszki D. lekarze od początku określali jako bardzo ciężki. Za długo bowiem jej mózg był pozbawiony tlenu.

Przez pół roku kobieta przebywała w śpiączce. Ostatecznie, w lutym 2002 r. zmarła. Lekarze zapewniali, że zrobili wszystko, co było możliwe, by to życie ratować.

Pod oknami mieszkań

Tak bulwersujące opinię publiczną zabójstwo postawiło na nogi całą białostocką policję.

- To był dla nas punkt honoru, by sprawcę jak najszybciej posadzić za kraty - opowiada jeden z emerytowanych już dzisiaj funkcjonariuszy. - Szefowie dawali do zrozumienia, że jak ktoś tę zagadkę rozwikła, to będzie mógł liczyć na solidną premię.

Policjanci musieli sobie odpowiedzieć najpierw na pytanie, jak to możliwe, że w takim miejscu doszło do takiej zbrodni. Agnieszka D. została zgwałcona w pobliżu zamieszkałych przez wielu ludzi bloków. Nawet o godz. 22 powinno być tutaj bezpiecznie. Wszak zewsząd dochodzą światła ulicznych latarń oraz pobliskich mieszkań i wciąż krążą jacyś ludzie. Ktoś wraca do domu, ktoś z niego wychodzi, ktoś wyprowadza psa.

W tym miejscu znajdował się też jednak zakrzaczony skwerek. Administracja osiedla o to nie dbała. To właśnie tutaj Agnieszka D. został zaciągnięta.

Sprawca musiał obserwować cały teren. Widział zapewne, że w pobliżu, oprócz Agnieszki, nikogo nie ma. Jednym ruchem zaciągnął ją w krzaki i natychmiast pozbawił przytomności. Być może poprzez silne uderzenie. Kobieta nie miała więc nawet szans, żeby choćby krzyknąć.

Ale to tylko jedna z wersji. W myśl innej, jest mało możliwe, aby napastnik tak skutecznie unieszkodliwił swoją ofiarę. Być może więc krzyczała i błagała o ratunek. Tylko nikt tego nie słyszał. Albo - nie chciał słyszeć.

Nie zadzwonili na policję

Z policyjnych ustaleń wynika jednak niezbicie, że gdyby ktokolwiek z okolicznych mieszkańców zachował choć odrobinę czujności, do tej tragedii mogłoby nie dojść.

Już po zgwałceniu Agnieszki D. ludzie zeznawali, że tego wieczoru zauważyli podejrzanego mężczyznę kręconego się po okolicy.

Jedna z kobiet być może tylko cudem uniknęła losu Agnieszki. Szła na spotkanie ze swoim chłopakiem. W pewnej chwili zauważyła, że ktoś za nią idzie. Kiedy zaczęła biec, ta osoba ruszyła w pościg. Była coraz bliżej. Na szczęście, chłopak kobiety właśnie wyszedł z domu. Potencjalny gwałciciel gdzieś zniknął.

Kobieta mówiła o tym swojemu chłopakowi, lecz ten zbagatelizował sprawę. Nikt na policję nie zadzwonił.

Kto wie, czy gdyby wtedy taki telefon wykonano i na miejscu pojawiłby się policyjny radiowóz, bieg wydarzeń nie zostałby zmieniony, a Agnieszka D. żyłaby do dziś. Wszak trudno wyobrazić sobie desperata zaciągającego kogokolwiek w krzaki w sytuacji, gdy w pobliżu znajduje się policyjny patrol. Taki widok działa odstraszająco.

Na podstawie zeznań mieszkańców udało się sporządzić portret pamięciowy sprawcy. Policja to upubliczniła. Jednak bez żadnego efektu.

Nawet telewizja nie pomogła

Śledczy uznali, że gwałciciel to zdeterminowany dewiant. Świadczy o tym czyhanie na ofiarę w takim miejscu. Groziło mu bowiem nie tylko to, że zostanie zauważony, ale wręcz złapany.

- Albo idiota, albo ktoś, kto zna nasze społeczeństwo i liczy na panującą powszechnie znieczulicę - mówili śledczy.

Policjanci skojarzyli tę sprawę z zabójstwem, do którego doszło również przy ul. Jurowieckiej w tym samym roku. W wannie utopiona została 23-letnia kobieta i jej malutka córeczka. Sprawcą okazał się Jan P., mieszkaniec jednej z podbiałostockich miejscowości. Nie znaleziono jednak żadnych dowodów na to, by miał cokolwiek wspólnego z gwałtem pielęgniarki.

Był też inny trop - zbrodnia na tle seksualnym w Tatrach. Białostoczanin Paweł H. zamordował 22-letnią turystkę. Policjanci sprawdzali, czy w sierpniu 2001 r. nie przebywał przypadkiem w okolicach ulicy Jurowieckiej w Białymstoku. Okazało się, że nie przebywał. Inna wersja dotyczyła obywateli krajów zza wschodniej granicy - z Białorusi i Rosji, którzy w tej części Białegostoku chętnie wynajmowali mieszkania ze względu na bliskość bazaru. Szczególnie jak byli pod wpływem alkoholu, to uważali, że wszystko im wolno i nie liczyli się z nikim oraz z niczym. Ale i tego tropu nie udało się potwierdzić.

Sprawę w rok po zabójstwie nagłośnił emitowany wówczas przez Polsat program "Telewizyjne Biuro Śledcze". Pokazano tam wszystkie okoliczności wraz z portretem pamięciowym zabójcy. Nic to jednak nie dało.

Policjanci są przekonani, że sprawcę tej zbrodni wciąż można osądzić. Trzeba by jednak mocno ruszyć ludzkie sumienia. Czy to jednak jest możliwe w sytuacji, gdy jedni po prostu chronią sprawcę, inni zaś - nie chcą robić sobie kłopotów?

- Jeśli w tej sprawie pojawią się nowe okoliczności, natychmiast zostanie ona wznowiona - zapewniają przedstawiciele zarówno policji, jak i prokuratury.
W okolicach miejsca zbrodni zmieniło się jedno - krzaki na skwerze zostały niedługo po tragedii wycięte. Teraz już nikt nikogo tutaj raczej nie zgwałci. "Raczej", bo, jak wiadomo, pod latarnią bywa zwykle najciemniej.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna