Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zadał serię ciosów nożem. Nikt nie wie dlaczego

Roman Laudański
Zakład Karny w Sztumie to ciężki "zamek”, przed którym respekt czują najgorsi kryminaliści. Od 2005 r. rządził tu dyrektor Andrzej G. Dwa tygodnie temu opuścił swój gabinet w kajdankach.
Zakład Karny w Sztumie to ciężki "zamek”, przed którym respekt czują najgorsi kryminaliści. Od 2005 r. rządził tu dyrektor Andrzej G. Dwa tygodnie temu opuścił swój gabinet w kajdankach.
Dyrektor powiedział, że zabił więźnia. Poprosił o wezwanie policji. Funkcjonariusze patrzyli na niego ze zdumieniem, ale pokrwawiona koszula i marynarka sugerowały, że do czegoś doszło.

Co jest najgorszego w tej pracy? - były już klawisz drapie się w głowę i po chwili odpowiada: - Codzienne otwieranie drzwi każdej celi. Nigdy nie wiesz, czy po drugiej stronie nie czeka jakiś wariat, który wbije ci coś ostrego w szyję. Dzień po dniu, cela po celi. Dlatego nigdy nie wchodzisz sam do osadzonych. Zawsze ktoś jest z tobą, żeby razem się obronić...

Dwa tygodnie temu, w niedzielę, dyrektor Zakładu Karnego w Sztumie - G. wszedł sam do celi Józefa F. Wyprosił współwięźnia. I zaatakował Józefa F. nożem z 15-centymetrowym ostrzem. Ten, choć powinien jak każdy więzień wstać z pryczy, kiedy do celi wchodzi funkcjonariusz, nawet się nie podniósł. Dyrektor uderzał nożem z góry. Jedni mówią, że trafił go cztery razy. Inni, że co najmniej osiem. W szyję, pod pachę, w klatkę piersiową. Cios w szyję uszkodził tętnicę szyjną. Medycy oszacowali, że ze starego złodzieja wylały się dwa do trzech litrów krwi. Nie pomogła reanimacja strażników i wezwanego pogotowia.

Sztum to ciężki zamek

Więźniowie dzielą poszczególne kryminały na "kurnik" (areszt śledczy), "karniaki" (ogólne) i "zamki" (dla recydywistów). Zakład Karny w Sztumie to ciężki "zamek", przed którym respekt czują najgorsi kryminaliści. 1050 więźniów, ok. 300 pracowników. Prowadząca do niego ulica jest krótka, nie zdążysz spalić pół papierosa, ale ludzie żartują, że to najdłuższa ulica na świecie. Dojdziesz nią do więzienia, a wrócisz nawet po 25 latach...

W 10-tysięcznym Sztumie, miasteczku emerytów, o pracy w więzieniu marzy wielu. Zakład Karny to obok szpitala i szkoły największy pracodawca. Dużo chętnych czeka na każde miejsce. Jak nie znajdziesz tu roboty, to musisz dojeżdżać do Malborka czy Kwidzyna.
Do 2005 roku dyrektorem Sztumu był Tadeusz Buber-Borowiecki. Poznałem go w 2004 roku, kiedy robiłem materiał o mordercach skazanych na karę śmierci. Kompetentny. O takich jak on mówi się, że zjadł zęby w więziennictwie.

Na dyrektorskim fotelu zastąpił go podpułkownik Andrzej G. Mieszkał z rodziną w Malborku, do Sztumu miał "rzut beretem". Absolwent psychologii. Najpierw pracował w poradni psychologiczno-pedagogicznej. Rozpoczął pracę w ZK Sztum, kierował oddziałem terapeutycznym dla uzależnionych. W 2002 roku awansował na dyrektora Aresztu Śledczego w Elblągu, a w 2005 został dyrektorem ZK Sztum. Lata nienagannej służby. Nie skarżyli się na niego podwładni.

- A jak mieli się skarżyć? - pyta klawisz z innego "karniaka". - Jesteśmy służbą mundurową. Sprzeciwisz się, to jakbyś kopał się z koniem. Lepiej odejść samemu niż czekać, aż system cię zniszczy.
W sierpniu tego roku Andrzej G. został pozytywnie zaopiniowany do awansu na stopień pułkownika. Ale na mieście można też usłyszeć opinie, że nigdy nie powinien zostać dyrektorem. Z "kryminału" wyciekło, że to dziwny facet.

Szef zawsze był dziwnym facetem

Dlaczego dziwny? Bo mówiłeś czasami coś do niego, a on sprawiał wrażenie nieobecnego. Tępy wzrok. Psycholodzy czasami potrafią innym pomóc, tylko nie potrafią pomagać sobie.

- Każdy psycholog powinien mieć drugiego nad sobą, żeby kontrolował pierwszego, czy nadal ma kontakt z rzeczywistością - opowiada jedna z napotkanych kobiet. - Ludzie mówili, że on się po prostu do tego nie nadawał. Miał dobrych zastępców, którzy wykonywali jego robotę.

Byłemu dyrektorowi G. przeciwstawiają poprzednika - Tadeusza Buber-Borowieckiego:
- Można było usłyszeć, że to kawał... Ale z kimś takim chciało się pracować! Jak opieprzył, to każdy wiedział za co. Nie nosił w sercu urazy. Doskonały organizator, wtedy "kryminał" stał na nogach
Inny klawisz: - Dyrektor w "pierdlu" jest półbogiem. Każdego podwładnego może doprowadzić do płaczu. Z drugiej strony odpowiada za wszystko. Potężna presja. Jeśli ma oparcie w rodzinie, to chociaż
w domu może odpocząć.

Ulubiony zajęciem więźniów jest pisanie skarg.

- Na co? Na wszystko! - irytują się klawisze. - Na współwięźnia, bo chrapał; na to, że w celi jest za mało światła; na żarcie, że za mało kaloryczne, a jadłospis monotonny, bo za często kuchnia wydaje pulpety w sosie pomidorowym; bo ktoś krzywo na niego spojrzał. Każdy pretekst jest dobry. Wysyłają je do Centralnego Zarządu Służby Więziennej, Rzecznika Praw Obywatelskich, Strasburga, do wszystkich świętych. Skargi muszą być rozpatrywane. Podczas wizytacji cel sprawdzamy nastroje i porządek. Pytamy, czy są uwagi? Zawsze są. Doskonale znają wszystkie regulaminy i kodeksy. Wykorzystują to. Teraz każdy kryminalista staje na uszach, żeby wyszarpać jakieś odszkodowanie od Skarbu Państwa. Niepalący chcą trafić do jednej celi z palącymi, bo za to jest odszkodowanie.
Kiedyś funkcjonariusze sami podawali więźniom kartki i papier, aby ci mogli wysyłać kolejne skargi. Teraz, podobno, "góra" patrzy niechętnym wzrokiem na rosnące statystyki. Klawisze wspominają, że za poprzedniego dyrektora skargi też były, ale nie w takiej liczbie.

Pisał skargę za skargą

Zamordowany przez dyrektora więzień, to Józef F. (rocznik 1945) z Łodzi. Metr sześćdziesiąt w kapeluszu, ciało pokryte więziennymi tatuażami. Uskarżał się na bóle kręgosłupa (był po zabiegu chirurgicznym na kręgosłup). Dostał gorset ortopedyczny, kule i wózek inwalidzki. Mówią, że z bólami kręgosłupa to była ściema, bo z wózka korzystał tylko na spacerniaku. Po celi i korytarzach chodził sam.
Józef F. pierwszy raz trafił do więzienia w 1964 roku i z krótkimi przerwami, powracał do "kryminału" przez całe, 66-letnie życie, za kradzieże i kradzieże z włamaniem. Wyrok teoretycznie kończył mu się w 2030 roku. Teoretycznie, ponieważ pisząc skargi za każdym razem wulgarnymi słowami obrażał funkcjonariuszy, za co odsiadka wydłużała mu się o trzy miesiące lub pół roku. Bardzo roszczeniowy, choć w Sztumie są lepsi od niego.

Rok temu złożył do Centralnego Zarządu Służby Więziennej 9 skarg na złą opiekę medyczną, złe leki (chciał inne). Odmawiał rehabilitacji. Rok później napisał już 11 skarg, w większości na niewłaściwą opiekę medyczną. Nadal odmawiał rehabilitacji. Mówią, że z orzeczeniem o chorobie psychicznej miał być zabrany ze Sztumu i przewieziony do bydgoskiego Fordonu.

Siedział w dwuosobowej celi bez monitoringu. Wszystko w środku lepiło się od brudu, ale funkcjonariusze odpuścili wieczne użeranie się o higienę.
- To jest ciężka robota - podkreślają klawisze. - Płacą choć regularnie, to kiepsko. Tu nie ma jak dorobić. Każdy chce spokojnie pracować i cześć skazanych to czuje. Oni też chcą mieć spokój - trzeba balansować. Ale czasem trafi się wariat, który rozrabia w celi. Zdarza się, że wydają na ciebie wyrok śmierci. Słyszysz: wiecznie tu nie będę siedzieć, wyjdę i znajdę twoją rodzinę. I jak byś na to zareagował?

Jeden opowiada, że kiedyś wybrał się z rodziną do centrum na zakupy. Wysiadają z samochodu, a tu idzie chodnikiem były więzień i to z tych, co potrafili zrobić dym. Rozpoznali się.
- Byłem przekonany, że po powrocie samochód będzie porysowany, a wszystkie opony przebite. Przyjemnie się rozczarowałem, ale o tym wyroku śmierci nie powiedziałem rodzinie. Po co mają się denerwować?

Na więźniów - wariatów czekają "dźwięki" lub "termos" - cela odosobnienia odizolowana podwójnymi murami. Do opanowania wariatów wysyłana jest specjalna grupa funkcjonariuszy w kominiarkach z pałkami i tarczami. Zawsze kieruje akcją dyrektor więzienia. Daje precyzyjne, krótkie rozkazy, bez których nie ruszą. Wpadają do celi, przyduszają tarczami wariata do ściany, obezwładniają. Każdy wykręca mu inną kończynę i niosą go - jak ukrzyżowanego - na "dźwięki". Tam nie ma telewizji, nie ma papierosów, nie ma kawy.

Jeśli w "kryminale" są szczególnie roszczeniowi i sprawiający kłopoty więźniowie, mogą zostać przerzuceni do innego zakładu. Pada rozkaz: pakuj "mandżur" (rzeczy osobiste) i wio: "przedsiębiorstwo turystyczne Straż Więzienna tour" wozi po całym kraju. Nim zaaklimatyzuje się w nowym miejscu, przez miesiąc, dwa nie napisze skargi.

Zamordował i wyszedł

We wrześniu tego roku dyrektor Andrzej G. stawił się na obowiązkowych badaniach okresowych. Lekarz wykonał ekg, morfologię i badanie wzroku.
- Gdyby było coś nie tak, to zostałby skierowany na dodatkowe badania, także psychologiczne, ale do tego muszą być powody - informuje Luiza Sałapa, rzecznik Centralnego Zarządu Służby Więziennej.
Dyrektor nie występował o urlop zdrowotny. Tymczasem na mieście krążyła opinia, że w ostatnim okresie nasiliły się u niego niepokojące objawy. Wycofany, ciężko było nawiązać z nim kontakt.
W niedzielę wyborczą dyrektor G. przyjechał do Zakładu Karnego. Na stanowisku dowodzenia przywitał się z dyżurnym i oddziałowym. Poprosił o wpuszczenie na oddział. Najpierw wszedł do więźnia, który siedział w pojedynczej celi. Może w ten sposób chciał uśpić czujność oddziałowego? Wyszedł, poprosił o wpuszczenie do dwuosobowej celi, w której był Józef F. Wyprosił współwięźnia za drzwi. Zamordował Józefa F. i wyszedł z celi.

Dlaczego dyrektor wszedł do celi sam?

- Bo w kryminale obowiązuje hierarchia - opowiadają klawisze z innego zakładu. - Kiedyś miał do nas przyjechać nowy dyrektor. Całą zmianę rozkminialiśmy, czy należy - zgodnie z regulaminem - przeszukać jego samochód. W końcu uznaliśmy, że lepiej to zrobić niż dostać upomnienie. Po kwadransie nowy dyrektor wezwał klawisza i zaczął go za to czołgać. Wybronił się cytowaniem dwóch regulaminów. Dlatego nie ma co dociekać, jak w więzieniu znalazł się kuchenny nóż. Może przyniósł go z domu? Może miał w biurku i od lat kroił nim cytrynę do herbaty?

Współwięzień, po powrocie do celi podniósł alarm. Myślał, że Józef F. dokonał samookaleczenia. W tym czasie dyrektor wrócił na stanowisko dowodzenia i powiedział, że zabił więźnia. Poprosił o wezwanie policji. Funkcjonariusze patrzyli na niego ze zdumieniem, ale pokrwawiona koszula i marynarka sugerowały, że do czegoś doszło. Rozpoczęła się reanimacja, do więzienia przyjechało pogotowie, a później policja i prokurator.

Jeden z funkcjonariuszy zapytał dyrektora, czy powiadomić o wszystkim żonę? Odpowiedział, że żony już nie ma. Zaniepokojeni śledczy próbowali bezskutecznie dodzwonić do żony. Policjanci z Malborka pojechali do dyrektorskiego domu. Na stole znaleźli list, w którym dyrektor G. napisał, że wszyscy chcą go zabić. A sam nie jest jeszcze gotowy, żeby ze sobą skończyć, ale głosy kazały mu wypełnić misję.

Ubranie dyrektora musiało zostać zabezpieczone do badań. Kiedy siedział w samej bieliźnie, podwładni przynieśli mu nowe rzeczy z darów PCK, przygotowanych na okoliczność wypiski więźniów na wolność. Powiedział, że nie zasługuje na nowe rzeczy, należą mu się najgorsze szmaty.

Siedział na krześle. Sprawiał wrażenie nieobecnego. Wypił zaproponowaną przez funkcjonariuszy herbatę. Pod wieczór, zakuty w kajdanki dyrektor, został wyprowadzony z własnego więzienia. Dopiero wtedy zaczął się trząść, choć na pożegnanie jednemu z oficerów pomachał skutymi dłońmi.
We wtorek, 11 października, w gdańskiej Prokuraturze Okręgowej były dyrektor Andrzej G. przyznał się do zabicia więźnia i odmówił składania wyjaśnień. Czeka go najpierw badanie psychiatryczne, a później obserwacja psychiatryczna. Grozi mu od 8 do 25 lat więzienia lub dożywocie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna