Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miłość, to miłość

Danuta Kuleszyńska
- Najważniejsza w życiu jest stabilizacja. Myśmy znaleźli ją dość późno, ale lepiej późno niż wcale - zgodnie twierdzą Wanda i Mauro.
- Najważniejsza w życiu jest stabilizacja. Myśmy znaleźli ją dość późno, ale lepiej późno niż wcale - zgodnie twierdzą Wanda i Mauro. fot. Bartłomiej Kudowicz
Kiedy brali ślub, w kieszeni mieli 360 lirów. - Gdyby ktoś powiedział, że kiedyś wyjdę za Włocha, to bym w nos się zaśmiała - przyznaje Wanda Szymczak z Jabłońca.

Ona - Wanda Szymczak. Koziorożec. Pochodzi z Żąr. On - Mauro Viali. Bliźniak. I Włoch na dodatek. Ona rozkojarzona, z głową w chmurach. Śpi długo i nigdy nie wie, w której szufladzie leży kawa. On akuratny i poukładany. Wstaje raniutko, śniadanie do łóżka przyniesie. - Jest nam ze sobą dobrze - przyznaje Ona. On potakuje głową. - Uzupełniamy się doskonale - dodaje.

Boże Narodzenie spędzą w Jabłońcu. Przyjadą jej dzieci: córka Ania ze swoją córeczką i syn Rafał z synową. Wspólnych dzieci nie mają. - Lata już nie te - tłumaczą.
Wigilia będzie po polsku. Tradycyjna. Przygotuje ją Wanda: barszcz, uszka, karp, pierogi...
- O, ja lubię bigos i pierogi
- Mauro głaszcze się po brzuchu. - Ale już kiełbasy wędzonej nie znoszę. Jak coś takiego można jeść! U nas, we Włoszech, jest tylko surowa i specjalnie przyrządzana.
- Widzi pani, on mówi "u nas we Włoszech", a przecież mieszka w Polsce... Chyba nigdy się nie przyzwyczai... - szepcze Wanda.

Pierwszy dzień świąt spędzą tylko we dwoje. Na drugi zjedzie rodzina. Obiad będzie po włosku. Przygotuje Mauro: lazanie, tortellini, kotekino...
Wanda się cieszy. Gdy mieszkała we Włoszech Bożego Narodzenia nie odczuwała. - Tam nie ma takich tradycji - wspomina.
- Nie ma uroczystej Wigilii, dzielenia się opłatkiem, rodzina spotyka się dopiero w pierwszy dzień świąt. A na stole królują owoce morza, spaghetti i tortellini... Tam nikt się nie wysila.
- To prawda - przyznaje Mauro. - Dlatego ja wolę polskie Boże Narodzenie, bo jest bardziej uroczyste i rodzinne...

Wesele na pomidorach

Poznali się 11 lat temu, na początku listopada. I wcale do gustu sobie nie przypadli. - Ani on mi, ani ja jemu - śmieje się Wanda.
A było tak: Wanda mieszkała u koleżanki w Terni, koło Asyżu. Dała ogłoszenie do gazety, że szuka pracy. Zadzwonił Mauro. - Myślał, że ja jestem... no... wie pani... że szukam... hm... przygód - wspomina. - Pogoniłam go, ale ciągle wydzwaniał. Chciał się spotkać. Pomyślałam: czemu nie.

Dwie pierwsze randki nie wypaliły. Rozminęli się, bo Ona nie znała dobrze Terni: - Powiedziałam, że do trzech razy sztuka. No i za tym trzecim się udało.
Spotkali się pod sklepem, w niedzielę. - On kompletnie nie wyglądał na Włocha! - mówi Wanda. - Rozczarował mnie. Zresztą, ja jego też.

Mauro pamięta, że Wanda miała popielatą spódnicę przed kolano, długie kozaki i pończochy samonośne. - Zauważyłem je, gdy wsiadała do samochodu, bo spódnica się podwinęła
- wspomina. Ale pończochy nie zrobiły na nim wrażenia. Może trochę twarz, może oczy... - Właściwie, to mi się nie podobała
- dodaje. Tamtej niedzieli zawiózł ją do Spoletto. Zwiedzili miasto, zjedli obiad... Wrócili do Terni. Ona wysiadła z samochodu, trzasnęła drzwiami. I tyle. Nie umówili się na kolejną randkę. - Ale po trzech dniach zadzwonił, zaproponował spotkanie... Potem następne... Im dłużej się znaliśmy, tym bardziej coś nas do siebie ciągnęło...

On - wówczas lat 44, "stary" kawaler, bez stałej pracy. Ona
- wówczas lat 49, po przejściach, i na dodatek bezrobotna. 29 stycznia 1996 roku wzięli ślub. W Terni. W kieszeni mieli 360 lirów. - Starczyło na makaron, paczkę jabłek i pomidory - wspominają. - Wyprawiliśmy za to przyjęcie weselne.

Prysły jak bańka

- Zaczynaliśmy od zera, a teraz proszę tylko zobaczyć
- Wanda oprowadza po domu: kuchnia z salonem, sypialnia z lustrami (małżeńskie łoże sprowadzili z Włoch), pokój dla gości... Nowoczesne meble, ściany w kolorach kanarkowych...

Dom kupili dwa lata temu. W Jabłońcu. - Ależ to ruina była, nie uwierzy pani. Jak przywiozłam Mauro, to nawet nie chciał wejść do środka. Taki był przerażony... A potem, z fachowcami, doprowadził wszystko do porządku...

Za domem wielki ogród. Niedawno dokupili działkę. - Może syn się tutaj pobuduje? - ma nadzieję Wanda. I dodaje, że wspólnie z Maurem wykształcili Rafała, wysłali do Egiptu w podróż poślubną, że pomogli Ani... - Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że wyjdę za mąż za Włocha i że będę z nim mieszkała w maleńkiej wsi pod Jasieniem, to bym w nos się zaśmiała - mówi Wanda i po szufladach szuka kawy. - Ale takie widać było nasze przeznaczenie...
Mauro z piwnicy przynosi cytrynowy likier. I butelkę "Viparo" z numerem 1006. To słodka wódka. Ekskluzywna. Można ją kupić tylko w Terni. - Na spróbowanie - częstuje. - Mąż nie pije w ogóle - tłumaczy Wanda. - Przy nim można zostać abstynentem.
- Alkoholu nie lubię... Raz się tylko spiłem na rocznicę ślubu, że aż głowa pękała... I powiedziałem sobie, że nigdy więcej...

Mauro po polsku zna kilka słów. - Katastrofa - mówi. - Nie do opanowania ten wasz język... Nigdy się nie nauczę... Mam książki, ale do głowy nic nie wchodzi. Tylko "dzie dobly" (dzień dobry) "dziekuje"...Eeee - macha ręką.
W Jabłońcu nie czuje się dobrze. Nie ma pracy, a na garnuszku Wandy być już nie chce. To upokarza. Bo żeby żyć, Wanda wyjeżdża do Włoch za robotą. Posiedzi trzy miesiące i wraca do Jabłońca. Mauro w tym czasie dłubie coś wokół domu.

Gdy kupowali go dwa lata temu mieli takie plany: otworzą świński biznes. Na podwórku postawią piec, będą przyrządzać w nim porchettę. To pieczony świniak, bez kości ze specjalnymi przyprawami. - Porchettę we Włoszech sprzedaje się z samochodów - mówi Wanda. - Też tak chcieliśmy. To było marzenie Maura, żeby coś takiego robić w Polsce. Biologiczną oczyszczalnię pobudowaliśmy na podwórku... I marzenia prysły, jak bańka mydlana... Bo sanepid postawił tak absurdalne warunki, że nie da się ich spełnić!
- No i ta wasza biurokracja
- dziwi się Mauro - Ręce opadają...
Ale nie tracą nadziei. Wierzą, że w końcu się uda. Po to przecież przyjechali do Jabłońca.

Do kotów po włosku

Po mieszkaniu biega Principessa i Gulia. To koty, które zabrali z włoskiej ulicy. Jest jeszcze pies Szonik. Wzięli go ze schroniska. A małego Pucka, ktoś im podrzucił pod dom. Do kotów mówią po włosku, bo polskiego nie rozumieją. Co innego z psami. Mieli jeszcze starego jamnika, ale zmarł po operacji kręgosłupa. - Bardzo kochamy zwierzęta - Wanda bierze na ręce Princessę. - Tak sobie tutaj wszyscy żyjemy... Dobrze nam... Mauro lubi gotować, sprzątać, ciągle coś wokół domu robi...

A odkąd jesteśmy razem, to zawsze podaje mi śniadanie do łóżka. A po obiedzie kawę... Dobry chłop z niego... I choć ma włoski temperament, to się prawie wcale nie kłócimy... Kiedyś bałam się kroków mojego pierwszego męża... A przy Mauro nie boję się niczego.
- Miłość was dopadła?
Wanda: - Chyba tak... Miłość to stabilizacja, że mogę na niego liczyć, a on na mnie, że razem się zestarzejemy... że dobrze nam ze sobą... Prawda Mauro?
Mauro: - Miłość to miłość... Nie jestem filozofem jak Polacy, więc nie powiem co to jest, bo tego w słowa nie da się ubrać...

Sylwestra spędzą we dwoje. Przy kominku i telewizji. Będą jeść soczewicę z rozmarynem i czosnkiem. - Żeby pieniędzy
w roku następnym nie zabrakło - podkreśla Wanda.
Sylwestrową kolację przygotuje Mauro. Będzie zampone, czyli nadziewana świńska noga i kotekino - szynka nadziewana mięsem. Nie zatańczą, bo Mauro tańczyć nie lubi. Noworoczny toast wzniosą szampanem. On umoczy tylko usta. Ona wypije lampkę... No, może dwie...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska