Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Fedorowicz: Byłem kiedyś tak popularny, jak teraz Doda

Rozmawiał Tomasz Kubaszewski
Tematem rysunków Jacka Fedorowicza zawsze była polska rzeczywistość. Jest on autorem m.in. wielu karykatur współczesnych polityków. Najmniej oszczędza PiS i Jarosława Kaczyńskiego.
Tematem rysunków Jacka Fedorowicza zawsze była polska rzeczywistość. Jest on autorem m.in. wielu karykatur współczesnych polityków. Najmniej oszczędza PiS i Jarosława Kaczyńskiego. Tomasz Kubaszewski
Jak ktoś się za późno urodził to jego strata - mówi Jacek Fedorowicz, który w minionym tygodniu otwierał w Suwałkach wystawę swoich satyrycznych rysunków. Mało kto wie, że ten artysta jest z wykształcenia... malarzem.

- Legenda polskiej satyry i kabaretu, aktor oraz scenarzysta filmowy pokazuje w Suwałkach... wystawę swoich rysunków. Dla wielu osób to pewnie zaskoczenie.

- Jestem absolwentem Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Sopocie, więc papiery mam. Studiowałem w latach pięćdziesiątych. A ponieważ moi rodzice zostali potraktowani jako wrogowie ludu, odmówiono mi przyznania stypendium. Musiałem więc jakoś na tych studiach się utrzymać. Postanowiłem robić karykatury i rysunki satyryczne do prasy. Okazało się, że to chwyciło. Na trzecim roku byłem już jednym z najlepiej zarabiających studentów. Proszę sobie wyobrazić, że za okładkę w piśmie satyrycznym Szpilki płacili 800 zł. To były na tamte czasy wielkie pieniądze. Rysunkom wiele zresztą zawdzięczam. W czasach studenckich wpadła mi w oko piękna dziewczyna z pierwszego roku. Parę razy ją rozśmieszyłem i w ten sposób się poznaliśmy. Studia plastyczne tanie jednak nie są. Ona zaczęła więc pożyczać ode mnie pieniądze. Gdy kwota długu urosła do 1600 zł, nie miała innego wyjścia i musiała zostać moją żoną. Jest nią do dziś.

- W której z tych licznych życiowych ról czuje się pan najlepiej?

- Ja się dobrze czuję w którejś z ról tylko wtedy, gdy odpowiada to odbiorcom. To nie jest ważne, czy prywatnie większą przyjemność sprawia mi granie na scenie, czy rysowanie. Bo ja prywatnie nie rysuję i prywatnie nie gram. Przez większą część życia lepiej odbierane było to, co robię na scenie, niż to, co rysuję. Trudno, takie to życie jest.
- Ale zapewne z jednych osiągnięć jest pan bardziej zadowolony, a z innych - mniej.

- Nie umiem tego wartościować. W latach 50. moim największym osiągnięciem był teatrzyk "Bim-Bom", założony razem z Bobkiem Kobielą i Zbyszkiem Cybulskim. W 1956 roku krytycy okrzyknęli go najlepszym polskim teatrem. Na lata 60. przypadły telewizyjne programy, które robiliśmy z Jerzym Gruzą. Byłem wtedy tak popularny, jak dzisiaj Doda. Kolejne dziesięciolecie zdominował magazyn satyryczny "60 minut na godzinę", emitowany w III Programie Polskiego Radia. W latach 80. było z kolei podziemne rysowanie i nagrywanie dla nielegalnych odbiorców. Natomiast po odzyskaniu niepodległości - działalność felietonowa i satyryczny Dziennik Telewizyjny.

- A film? Scenariusz do "Poszukiwany, poszukiwana", ważne role, choćby w "Motodramie" czy "Nie ma róży bez ognia".

- Film to taka nieodwzajemniona miłość. Jako aktor pasowałem właściwie tylko jednemu reżyserowi - Stanisławowi Barei. Myśmy się od razu zwąchali, bo wyrażaliśmy podobny stosunek do socjalizmu. Bareja miał przez to wiele problemów, włącznie z tym, że władze nie chciały mu przyznawać taśm na kolejne filmy. On jednak nie ustępował. Tak o tę taśmę walczył, że dawali mu w końcu najlepszą, jaką dysponowali. Tyle, że w bardzo mało ilościach. Nie było mowy o kręceniu dubli. Bareja potrzebował więc takich ludzi, jak ja, którzy w miarę wiarygodnie wypowiedzą napisany przez siebie tekst od razu. Owszem, dostawałem potem propozycje innych ról, ale to już nie było to.

- Na wspomnianym "60 minut na godzinę" wychowało się pokolenie dzisiejszych 50- czy 60-latków. Satyra na niesłychanie wysokim poziomie, znakomici wykonawcy i autorzy. Pan w wielu rolach, Piotr Fronczewski, Tadeusz Ross, Marcin Wolski, Andrzej Waligórski, Krzysztof Jaroszyński i wielu wielu innych. Czegoś takiego w wolnej Polsce zabrakło. Nie można było tej audycji reaktywować?

- Nie sądzę. To był program bardzo przypisany do swojego czasu. Po odzyskaniu niepodległości ciśnienie emocjonalne słuchacza powędrowało w inne sfery i powrót do tego magazynu byłyby bezsensowny. Pojawiłyby się pewnie tylko narzekania: "e, to już nie to".
- Młoda polska publiczność nie dostała praktycznie szansy, by poznać pana czy choćby satyryków ze znakomitego Studia 202 z Wrocławia. Nie jest panu tego żal?

- Jak ktoś się późno urodził, trudno - jego strata.

- Pewnie jednak zerka pan na współczesne kabarety, pokazywane przez telewizje w ilościach hurtowych?

- Owszem, i mam podobne zdanie, co pan, że tego jest po prostu za dużo. Telewizja, moim zdaniem, źle odczytuje pragnienia widzów. Jej się wydaje, że tylko tego ludzie chcą i tylko to ładuje na ekran. Ale ja nie jestem wszechwiedzący. Być może telewizja orientuje się lepiej i widzowie rzeczywiście niczego innego nie pragną. Ale w sumie te kabarety złe nie są.

W czasach PRL ludzie byli przyzwyczajeni, że satyryk jest w opozycji do władzy. A dzisiaj kabareciarze idą po linii najmniejszego oporu i rzucają się na opozycję. Jak w Rosji. Jeden Robert Górski z Kabaretu Moralnego Niepokoju odważył się stworzyć cykl skeczów pod nazwą "Posiedzenia rządu", w których obecnej władzy się dostawało.

- Tak tego nie odbieram. Nie uważam, żeby Górski był akurat bardzo przeciw. To jest delikatna satyra i w sumie życzliwa. A co do tej opozycji, to nazwijmy rzeczy po imieniu, PiS, moim zdaniem, sam się naprasza.

- Przez chwilę widzowie mogli posmakować jednak dawnego kabaretu. Zenon Laskowik, Jacek Fedorowicz oraz Filharmonia Dowcipu. Ten program był bardzo dobrze oceniany i... zniknął z telewizji. Pojawi się jeszcze?

- Ja nie mogę przyjmować komplementów, bo zostałem tam jedynie zaangażowany. Nie powiem, że z łaski, ale mój udział był mniejszy niż Laskowika czy reżysera Jacka Kęcika. A przecież jest jeszcze niesłychanie dowcipny Waldemar Malicki, który wyprawia cuda, uderzając w te białe i czarne klocki. O ile mi wiadomo, telewizja tego programu już nie chce. Bo jest za drogi. Trzeba przecież opłacić całą filharmonię, wirtuozów i rozśmieszaczy. Sukces programu był wręcz niebywały. Trudno powiedzieć, czy telewizja jeszcze będzie to analizować, czy też ograniczy się do emitowania powtórek nagranych dwa czy trzy lata temu.

- Pana będzie można gdzieś w najbliższym czasie obejrzeć?

- Ciągle szukam rynków zbytu, czyli takich miejsc, gdzie pod pretekstem wystawy rysunków mógłbym zwabić trochę ludzi i sobie z nimi pogawędzić. Jak ktoś takie miejsca zna, to proszę się zgłaszać.

- Chciałby być pan taką gwiazdą, jak kiedyś, która nawet wieczorem swobodnie po suwalskim ulicach nie mogłaby przejść bez zaczepiania i rozdawania autografów?

- Taką - nie. Natomiast taką, którą pozytywnie odbieraliby widzowie, których ja sobie cenię, to chciałbym.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna