Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jestem lokalnym szowinistą

Redakcja
Jedno zdjęcie Wiktora Wołkowa to czasami kilka lat jego pracy, zrywania się o świcie. Bez względu na porę roku. Tej zimy na przykład grzązł w zaspach, fotografując żubry w okolicy Krynek.
Jedno zdjęcie Wiktora Wołkowa to czasami kilka lat jego pracy, zrywania się o świcie. Bez względu na porę roku. Tej zimy na przykład grzązł w zaspach, fotografując żubry w okolicy Krynek.
Otwarcie przyznaje Wiktor Wołkow.

Jeszcze w latach 60., kiedy dopiero zaczynałem na serio zajmować się fotografią, uświadomiłem sobie jedno: mieszkam w najlepszym miejscu na świecie i reszta świata mnie nie interesuje. Nawet na wystawy za granicą aparatu ze sobą nie biorę - zdradza w rozmowie z Magdaleną Kleban Wiktor Wołkow, wybitny artysta fotografik.

Pamięta Pan swój pierwszy aparat?
- Oczywiście, mam nawet jeszcze podobny. To była Agfa Box 6x9, który chyba jeszcze w 1953 roku dostałem w prezencie od wujka. I odtąd - metodą prób i błędów - sam uczyłem się fotografii. W końcu nie było wtedy ani kółek zainteresowań, ani klubów fotograficznych, ani podręczników. I nigdy nikogo nie naśladowałem. Zresztą, taki typ fotografii uprawiam, że w Polsce i Europie nikt chyba tego nie robi. Podstawowym moim obiektywem jest 1000 mm i tym 80 procent zdjęć wykonuję. Dzisiaj zdjęcie może zrobić każdy, telefonem komórkowym, małą cyfrówką.

Cieszy Pana ta powszechność fotografii?
- Uważam, że jest to agonia fotografii. Czas to wszystko zmiecie i przetrwają tylko czarno-białe negatywy.

Poważnie?
- Jak najbardziej. Jeszcze jak się samemu wywoła slajd, to jest szansa, że to przetrwa dłużej niż 10 lat. Ja mam ponad 50-letnie slajdy, które mają się dobrze. A reszta - nie wiadomo. Czas jest bezwzględny. Poza tym fotografia musi być w formie odbitki na papierze. Wtedy można o niej dyskutować. Oglądania jej na ekranie komputera nie akceptuję.

W przypadku zdjęć czarno-białych już zostało sprawdzone, że odbitki są w stanie wytrzymać i 200 lat, a mam dziesięcioletnie płytki z obrazem, których już nie można odczytać. Ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że uprawiam najdroższy rodzaj fotografii: slajd i chemia kosztują majątek. Ale dzięki temu jest nadzieja, że to przetrwa.

Przetrwa też w pamięci. Ostatnio sobie uświadomiłam, że myśląc o Podlasiu, "myślimy Wołkowem", tak Pańskie obrazy zdołały się utrwalić w powszechnej świadomości.
- To właśnie ta korzyść z wydawania książek ze zdjęciami. Ale rzeczywiście - trochę dawnego Podlasia udało mi się udokumentować, choć zmiany i tutaj zachodzą w tempie błyskawicznym. Już coraz rzadziej widać krowy na pastwiskach, pracujące konie. Znikły strzechy, stogi siana. Ocalały już tylko na moich zdjęciach. Kolosalna różnica z tym, co było jeszcze w latach 60. i 70. Ten krajobraz kulturowy znikł z horyzontu, żałuję dzisiaj, że za mało tych zdjęć zrobiłem.

Nigdy Pana nie korciło, żeby poszukać inspiracji gdzieś poza rodzimym Podlasiem?
- Na serio zająłem się fotografią jeszcze w latach 60. I wtedy już sobie uprzytomniłem, że mieszkam w najlepszym miejscu na świecie i reszta świata mnie nie interesuje. I konsekwentnie tego się trzymam. I nawet jak wyjeżdżam za granicę, czyli tylko na wystawy, albo ze slajdami - to zdjęć nie robię, bo szkoda mi zwyczajnie filmu. Jestem więc takim lokalnym szowinistą. Myślę też, że żeby dobrze coś zrobić, to trzeba się temu poświęcić. Czasami trzy-cztery lata próbuję jakiś temat "ugryźć", żeby wybrać najlepsze ujęcie. A jak tylko na tydzień, dwa gdzieś się pojedzie, poświęci temu - to nie ma głębi.

Mozolna praca. Można wtedy mówić o "uchwyceniu chwili"?
- Nie! To jest nieprzewidywalne. Wydaje się, że się robi zdjęcie, wygląda rewelacyjnie, a wychodzi knot, a jakieś od niechcenia, bo zostaje klatka, by skończyć, i okazuje się rewelacją. To wszystko jest niespodzianka.

Wielu pamięta, jak bladym świtem przemieszczał Pan łąki, rzeki, bagna. Nieraz dźwigając swój motocykl na plecach.
- Tak się znajduje tematy. Każdą sekundę światła trzeba wykorzystać, bo za rok będzie już co innego. Już w tamtym tygodniu przemierzałem Biebrzę, jeszcze skutą lodem: dwie gęsi widziałem, jednego bociana w locie. Ale dopiero, jak lody puszczą, zacznie się prawdziwa harówa. W kwietniu, maju, jak jest pogoda zdjęciowa, to nie ma kiedy spać. Pewnie więc rację mają ci, którzy to już w kategoriach szaleństwa traktują.
Mam takie tematy - powtarzalne, gdzie ciągle nie jestem zadowolony z efektu. Bywa to ciężka i niewdzięczna robota. I stąd ten mój stosunek do fotografii cyfrowej. Uważam, że ona wręcz zabija myślenie - bo kiedy ma się w aparacie określoną liczbę klatek, to nad każdą z nich trzeba jednak główkować. A jak jest ich kilkaset - to i klika się bez opamiętania. Mam nawet kolegów po fachu, co w ogóle przestali fotografować, obrabiają tylko stare slajdy.

Fotografia analogowa odchodzi jednak do przeszłości.
- Największy problem jest ze sprzętem, bo nowego już się nie kupi. Całe życie pracowałem na Pentaxach, ale ostatnio musiałem przerzucić się na Nikony. Jeszcze tylko u niektórych kolekcjonerów mogę je kupić, u zawodowców nie ma sensu szukać - zajeżdżone. Na szczęście, zrobiłem zapas i na kilka lat pracy powinno mi starczyć tego, co mam.

Plany Wiktora Wołkowa?
- Kiedyś myślałem, że jak zrobię trzy albumy o Biebrzy, Supraślu i Narwi, to już będę czuł się dobrze. I śmiechem-żartem już 12 ich wyszło. Ciągle jednak pracuję: zimą chodziłem za stadem żubrów koło Krynek - ciężko było w tym śniegu! Już w czerwcu może wyjdzie kolejna książka pt. "Moje łowy", czyli historia mojej fotografii, pracy. Począwszy, od jakiego sprzętu zaczynałem, jak to się wszystko zaczęło.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna