Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ma 73 lata i jest... najmłodszym felczerem w Polsce

Urszula Ludwiczak [email protected]
Stefan Torczyński prawo wykonywania zawodu felczera ma od 55 lat. Jest jednym z ostatnich praktykujących jeszcze przedstawicieli tego zawodu w Polsce.
Stefan Torczyński prawo wykonywania zawodu felczera ma od 55 lat. Jest jednym z ostatnich praktykujących jeszcze przedstawicieli tego zawodu w Polsce. A. Chomicz
Mieszka i nadal praktykuje w niewielkich Holonkach koło Brańska. W tym roku obchodzi 55-lecie pracy.

Kiedy przyjechałem tu, na Podlasie, do pracy, w sierpniu 1958 r., miałem 18 lat i dwa miesiące - opowiada Stefan Torczyński. Był świeżo upieczonym absolwentem ostatniego rocznika szkoły felczerskiej w Łodzi. Pochodził z poznańskiego. Na ziemię białostocką przybył z dwoma kolegami. Chcieli pracować w jednym powiecie, blisko siebie, a tu była taka możliwość. Po roku pracy wszyscy planowali studia medyczne.

- Jeden kolega wyjechał już po trzech dniach, drugi po roku, a ja jedyny zostałem do dziś - podsumowuje Torczyński.

Żona nie zgodziła się na studia

- Zawsze chciałem pomagać ludziom. Na początku to chciałem być księdzem, ale ksiądz nie może mieć rodziny, a ja chciałem mieć też rodzinę - wspomina.
Gdy w dzieciństwie przeczytał książeczkę, o tym, jak to lekarz wyleczył chore dziecko, już wiedział, co dalej.

- Tak mi to utkwiło w pamięci, że chciałem zostać lekarzem i też tak uzdrawiać - wspomina. - W tamtych czasach dostać się na studia medyczne nie było jednak łatwo. Uważałem, że jak pójdę do szkoły felczerskiej, to sobie tę drogę ułatwię. Potem zresztą wyszło zarządzenie upoważniające wszystkich felczerów w Polsce do dostania się na dowolna akademię medyczną bez egzaminów. U mnie z tych planów nic nie wyszło, bo się ożeniłem i założyłem rodzinę. I żona na studia medyczne już się nie zgodziła.

Ale najpierw jako 18-letni felczer, tuż po szkole, trafił do niewielkiego Widźgowa w powiecie bielskim.
- Jeden mój kolega trafił wtedy do miejscowości Malinniki, ale zrezygnował po trzech dniach, bo tam było prawosławie, wszyscy mówili po białorusku i on nic nie rozumiał. To wyjechał - wspomina Torczyński. - Drugi kolega zaczął pracę w Maleszach, ale też po roku wyjechał, na studia medyczne.

U Torczyńskiego w tym czasie urodziło się pierwsze dziecko i razem z żoną, która za nim przyjechała do Widźgowa, zaczynali już tu na dobre zapuszczać korzenie.
- Od razu po przyjeździe zacząłem leczyć ludzi - opowiada. - Nie było wtedy oczywiście żadnego ośrodka zdrowia, tylko punkt felczerski - niewielki pokój z sionką w jednym z domów. Wtedy lekarzy praktycznie nie było, tylko po jednym w Brańsku i Bielsku, a we wsiach to najwyżej felczerów można było spotkać.

Pierwszą pacjentką Torczyńskiego była ośmiomiesięczna dziewczynka, która potem została... teściową jego wnuczki!

Czasy były trudne.

- Miałem tak naprawdę tylko słuchawki, był tylko jeden antybiotyk do leczenia na wszystko, jeden lek na nadciśnienie. Na chorobę żołądka nie było żadnych środków, tylko takie, co łagodziły objawy.
Ale najtrudniejszy był... brak prądu i jednorazowych strzykawek.

- Te niejednorazowe trzeba było sterylizować, ale jak to robić bez prądu, gdy używa się ich na okrągło? Kiedyś nie było tabletek, tylko leki w zastrzykach. Robiłem ich po 50-60 dziennie!
Najprościej byłoby sterylizować denaturatem, ale i ten niełatwo było dostać. - Był przydział, dwa litry na miesiąc, od przewodniczącego powiatowej rady - tłumaczy Torczyński. - Ale co z tego, że przydział był, jak denaturatu w sklepach już nie. Zostawało więc sterylizowanie na płycie kuchennej. Ale węgiel też był na przydział: tonę i 200 kg na sezon na punkt. Do prywatnych celów w ogóle nie było. Nieraz trzeba było palić drzewem i sterylizować.
Czasem, gdy młody felczer wyjeżdżał do Łodzi, przywoził ze sobą denaturat, bo tam ograniczeń w zakupach nie było.

- Nieraz przyglądali mi się ludzie, jak wiozłem 20 litrów denaturatu, pewnie niejeden myślał, co ja z nim robię...
A trzeba było przecież wykonywać masowe szczepienia.

- Dziś to trudne do wyobrażenia, ale z trzema kolegami jednego dnia zaszczepiliśmy od polio 930 osób! Pamiętam sterylizowanie tych strzykawek...
Bez prądu Torczyński pracował trzy lata. Bez telefonu - rok. Do tego nie do każdego pacjenta można było dojechać, bo jeszcze długo nie było dróg. Jeździł rowerem lub furmanką. Pierwszy samochód sprawił sobie po kilkunastu latach.

- Nieraz ugrzązłem gdzieś i nie było jak dalej jechać. Taka żwirowa droga to dopiero gdzieś po dwudziestu latach mojej pracy się pojawiła.
Problem z dojazdem sprawił również, że Torczyński odbierał poród własnego syna. - Poród żony zaczął się nagle, karetka nie miała jak do nas dojechać, to wyjechaliśmy naprzeciw. W drodze dziecko zaczęło się rodzić, musieliśmy wstąpić do najbliższej leśniczówki. Syn przyszedł na świat w drodze. A co najciekawsze, jego żona też. Urodziła się na saniach, bo nie zdążyli dojechać do szpitala.

Torczyński odebrał jeszcze kilka takich pilnych porodów. Jeździł do wszelkich chorób, wykonywał drobne zabiegi, zastrzyki. - Do 1993 roku pracowałem zupełnie sam - opowiada. - Nie miałem żadnej pomocy, pielęgniarki. Ale to były najpiękniejsze czasy.
I zupełnie inne niż dziś.

- Tamci ludzie, urodzeni jeszcze w końcu XIX wieku, mieli inną mentalność. Nawet jak myśleli, że to młokos do nich przyjechał, nie dawali odczuć. Mieli zaufanie do mnie, ich lekarza.
Chociaż nieraz, zwłaszcza na początku, trzeba było zetknąć się z medycyną ludową, to lekarz był wyrocznią.

- W dawnych czasach rolnicy byli nieubezpieczeni, pogotowie kosztowało, tylko ten, kto już umierał, jechał do szpitala - wspomina felczer. - Kto nie był w ciężkim stanie, leczył się w domu. Właściwie wszystkie noce miałem zarwane, bo jak coś się działo, wzywano mnie, albo przyjeżdżano do mnie do domu. I dopiero gdy ja powiedziałem, że trzeba jechać do szpitala, taki chory wiedział, że to naprawdę jest mus. Nie to, co dziś...

Fizyka zamiast medycyny

Gdy marzenia o medycynie się nie spełniły, Torczyński zaczął studiować... fizykę. - Po studiach medycznych moje życie pewnie inaczej by się potoczyło. Pewnie bym wyjechał z Widźgowa. Ale żona nie godziła się na tę medycynę, bo nie można jej było studiować zaocznie i zajmowałoby to za dużo czasu, a było już dziecko. Zaocznie można było za to studiować fizykę. Dostałem się na studia w Łodzi i jeździłem tam co kilka tygodni, przywożąc stamtąd czasem ten denaturat.

Wbrew pozorom, fizyka okazała się bardzo pomocna w pracy felczera.
- Nauczyła mnie logicznego myślenia, a w medycynie to podstawa - wyjaśnia Torczyński. - Ważniejsza niż wiedza teoretyczna czasem. Bardzo pomaga, gdy człowiek stara się dociec co i dlaczego. A o to w medycynie chodzi.

Szkoła felczerska przygotowała go do zawodu, ale i tak najważniejsza okazała się praktyka. - W medycynie nie mniej ważne niż teoria jest doświadczenie - przekonuje pan Stefan. - Żaden lekarz tuż po studiach nie może się czuć pewnie. Trzeba stale się dokształcać.
Sam wchłaniał tę wiedzę jak gąbka. Gdy zaczęły pojawiać się kolejne antybiotyki i metody leczenia, zaczytywał się w fachowej literaturze. A i jego praktyka z czasem zaczęła się rozrastać.

Najpierw, w 1993 roku, powołano komitet budowy ośrodka zdrowia w Widźgowie. Nowy budynek spełniał już wymogi prawdziwej przychodni. Potem nastała reforma służby zdrowia i Torczyński musiał założyć NZOZ. Ten z czasem też zaczął się rozrastać. Dziś to pięć poradni, w Holonkach (tu przeniósł się kilka lat temu ośrodek z pobliskiego Widźgowa), Brańsku, Ciechanowcu, Chrabołach i Łubinie. Torczyński aktualnie zatrudnia sześciu lekarzy, pielęgniarki i położne. Ale i sam ciągle leczy!

Rano jest w Holonkach, po południu w Brańsku. Pacjentów przyjmuje też w soboty i niedziele.
- Nie ma dla mnie problemu, aby komuś zrobić zastrzyk w sobotę - wyjaśnia. - Toż to nawet byłoby wstyd wołać po to pogotowie z Łap.
Chociaż telefonu komórkowego nie ma, i tak pacjenci w razie potrzeby zawsze go znajdą. Mieszka bowiem przy ośrodku zdrowia.

Biurokracja nas dusi

Torczyńskiemu najbardziej żal dawnych czasów, gdy mógł leczyć niemal wszystkich i wszystko.
- Dzisiaj medycyna jest głupsza, w tym znaczeniu, że człowieka widzi się cząstkowo, każdy lekarz zajmuje się swoim kawałkiem, nie widzi nic innego - kwituje gorzko. - Kiedyś patrzyło się na pacjenta jak na całość, to było bardziej ludzkie podejście.
Najgorsze przyszło z reformą służby zdrowia.

- Czterdzieści lat pracowałem jak w krainie baśni. Dzisiaj to są ciągle kolce i przeszkody. Dziś lekarz rodzinny nie leczy, ale jest przekaźnikiem pacjenta do specjalisty. Nie że chcemy tak robić, ale musimy - stwierdza ze smutkiem. - Przed NFZ leczyło się i już. Dziś jak ktoś ma chory żołądek, mimo że wiem, co mu dać, to aby przepisać taki lek, muszę najpierw zlecić gastroskopię. Pacjent na nią czeka trzy miesiące, albo za lek musi zapłacić sto procent. Gdy woli kupić taniej i poczekać na badanie, po trzech miesiącach wraca z wynikiem, a tu choroba się rozwinęła. I tak w kółko. Teraz zamiast leczyć i zajmować się pacjentem, trzeba zajmować się niepotrzebnymi papierami. Kiedyś sam przyjmowałem 12-13 tys. pacjentów rocznie, robiłem przy nich wszystko. Było 80-90 dzieci, szczepień 5-6 razy tyle. I dawałem radę. Dziś pacjentów jest tyle samo, dzieci mniej, a mam dwie pielęgniarki, sekretarkę i nie wyrabiamy się.
Torczyński przyznaje, że ta polska biurokracja tak mu już w pewnym momencie zaczęła dokuczać, że rozważał wyjazd do Brazylii lub Argentyny.

- W Polsce nawet wypisanie recepty jest skomplikowane - narzeka.
Ale na emeryturę się jeszcze nie wybiera. Kocha swój zawód i to, że może pomagać ludziom.
- Najbardziej mnie cieszy, gdy mogę pomóc osobie, której inni, np. lekarze po studiach medycznych nie potrafili ulżyć - podsumowuje. - To największa satysfakcja.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna