Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pan Kazimierz przy kanale siedzi jak niewolnik

Helena Wysocka [email protected]
Wikipedia
- Najpierw Włodka zaprosili z Kazachstanu, a teraz nad nim się pastwią - twierdzą mieszkańcy Dębowa. - Musi siedzieć przy tej śluzie świątek i pią-tek. Nawet nie ma czasu, by pójść do kościoła.

Pan Włodzimierz na temat swojej pracy opowiadać nie chce. Boi się, że ją straci. Mówi tylko, że gdyby wcześniej wiedział, co go w kraju czeka, to siłą nie dałby się tutaj przyciągnąć. - Ojciec wciąż powtarzał, że na swojej ziemi umierać trzeba - tłumaczy. - Uległem mu i dziś mocno tego żałuję. Ale czasu nie cofnę. W Kazachstanie wszystko sprzedaliśmy, nie mamy do czego wracać.

Mieli wyjeżdżać po kolei

Włodzimierz Choronżewski niedawno świętował 59. urodziny. Urodził się w Żytomierzu. Gdy miał pięć lat, wraz z rodzicami i tysiącem innych Polaków został wywieziony przez Sowietów do Kazachstanu. Trafił do Ałma-Aty. Tam dorósł, ożenił się z Rosjanką i doczekał trzech córek. Jak mówi, w domu nigdy nie brakowało chleba. Pewnie dlatego, że pan Włodzimierz od pracy nie stronił. A i w ofertach przebierać mógł, jak w ulęgałkach.

- Tam w jednej firmie nie pracowało się dłużej, niż pięć lat - wspomina. - A zarobków nie da się porównać do tych, które oferują w kraju.
Przyznaje, że o powrocie do ojczyzny zbyt często nie myślał. Ale rodzice - tak.
- Marzyli o tym, szukali kontaktów, by zdobyć zaproszenie - dodaje. - Ustalili też, że będziemy wyjeżdżać po kolei, począwszy od najstarszego.

Najpierw do Polski wróciła więc siostra pana Włodzimierza. Przysyłała listy do domu, pisała, że w rodzinnym kraju ludzie życzliwi. To też zachęcało do powrotu. Skorzystał więc z zaproszenia Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Warszawie i dziesięć lat temu przyjechał do Dębowa (gm. Sztabin).

- Formalności załatwialiśmy przez półtora roku - wspomina. - Ojciec nie doczekał, zmarł trzy miesiące przed wyjazdem. Zapakowałem więc żonę z dziećmi do auta i wyruszyliśmy do kraju. Na granicy przetrzymali nas trzy, czy cztery doby. Puścili dopiero po interwencji prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.

Tęsknota była straszna

Przyjechali z kilkoma walizkami i zajęli służbowe mieszkanie obok Kanału Augustowskiego. Choronżewski dostał pracę operatora śluzy. Kilka miesięcy później zaproszenie na tygodniowy kurs języka polskiego. - Tak zostaliśmy wyrzuceni na głęboką wodę - mówi.

Tęsknota za rodziną była ogromna. By ją zagłuszyć repatrianci rzucili się w wir pracy. A zajęcia nie brakowało. Przed domem było bagno, wzdłuż kanału mnóstwo chwastów i sięgająca po pas trawa. Taczkami wozili ziemię, plantowali ją i sadzili kwiaty oraz drzewa.

- Chcieliśmy, by było ładnie nie tylko dla nas, ale też przyjemnie kajakarzom, którzy niejednokrotnie zatrzymywali się w tej okolicy, by odpocząć, czy przenocować - mówi Natalia Choronżewska.

Pan Włodzimierz wyremontował dom, zbudował altanę, grilla i pomalował płoty. We wsi mówią, że pracował od świtu do nocy. Jak na swoim.

- Nieraz mu tłumaczyliśmy: zostaw, kiedyś cię wyrzucą i nawet nie podziękują - mówi Stanisław Modzelewski, znajomy repatrianta. - Argumenty trafiały w próżnię.
I dodaje, że znajomi często pomagali rodakowi przy zagospodarowaniu posesji, a także przy śluzie.

- Tutaj jest duży nurt, woda niesie skoszoną nad kanałem trawę - tłumaczą. - Trzeba ją wyciągać na brzeg. To nie jest robota dla jednej osoby.

Kilka miesięcy po przyjeździe repatrianci wpadli na pomysł, by w jednym ze służbowych pomieszczeń otworzyć sklep. I taką zgodę otrzymali od dyrektora RZGW w Warszawie. - Sprzedawaliśmy drobiazgi: słodycze, papierosy, czy piwo - opowiada pani Natalia. - Kokosów z tego nie było, ale w naszej sytuacji liczył się każdy grosz. Poza tym, turyści byli zadowoleni, ponieważ mogli uzupełnić swoje zapasy.

Przyczepili się do piwa

Sytuacja zmieniła się w ubiegłym roku. Ludzie mówią, że zbiegło się to w czasie ze zmianą kierownictwa w augustowskiej i giżyckiej placówce, którym operator śluzy podlega. Wiele rzeczy przestało im się podobać. A przede wszystkim sklep. - Kazali nam go zamknąć - opowiada kobieta. - Właściwie nie wiadomo dlaczego, ponieważ nikt się nie skarżył, a wręcz przeciwnie. Zebraliśmy podpisy mieszkańców i turystów, że jest on potrzebny. Jeździliśmy do Warszawy, by prosić dyrektora o zmianę decyzji. Nie chciał. Gdy zapytaliśmy, dlaczego pozwolił dziesięć lat temu, odparł, że pewnie się pomylił.

Urszula Tomoń, rzecznik prasowy Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Warszawie wyjaśnia, że chodziło o sprzedaż piwa. - W budynkach urzędu administracji państwowej handlować alkoholem nie wolno - tłumaczy.
Skąd takie przekonanie się wzięło, nie wiadomo. W ustawie o wychowaniu w trzeźwości takiego zapisu nie ma.

Przepychanki wokół sklepu trwały kilka miesięcy. Jesienią ubiegłego roku repatrianci zlikwidowali go i opuścili służbowe mieszkanie. Przenieśli się do budynku, w którym wcześniej mieściła się mleczarnia. Dlaczego?

- Kierownik kazał wszystko wyburzyć i zniszczyć - tłumaczą sąsiedzi. - Włodek nie mógł na to patrzeć. Zresztą, trudno się temu dziwić. Np. kazali mu zdemontować płot, który zbudował i postawili nowy. Czy to normalne?

Na pogrzeb nie mógł iść

We wsi mówią, że od ubiegłego roku Choronżewski traktowany jest przez swoich przełożonych jak niewolnik. Wprawdzie umowa zakłada, że ma pracować osiem godzin dziennie, ale w rzeczywistości jest inaczej.

- Pracuje od 8-ej, a dziesięć minut wcześniej musi zgłosić do centrali stan wody na kanale - zauważają nasi rozmówcy. - To jak to jest możliwe?
Dodają, że operator śluzy nie ma wolnej soboty, ani niedzieli. Zarząd nie zatrudnia bowiem zmiennika. To powoduje, że Choronżewski nie może pójść ani do kościoła, ani odebrać paszportu, ani uczestniczyć w pogrzebie. A taka sytuacja była niedawno. Na pogrzeb kolegi pan Włodzimierz wolnego nie dostał. Od przełożonego podobno usłyszał, że to nie rodzina.
Andrzej Żukowski, dyrektor oddziału RZGW w Giżycku do zarzutów odnosić się nie chce. Urszula Tomoń mówi natomiast, że o konflikcie pomiędzy repatriantem, a jego kierownikiem dyrekcja nic nie wie. Wyjaśnia, że Choronżewski jest na śluzie sam, ponieważ ruch turystyczny w Dębowie jest niewielki. Rzeczniczka dodaje, że operator pracuje tylko osiem godzin. Na pytanie, czy w soboty i święta, a także po 16. śluza jest zamknięta otrzymaliśmy odpowiedź, że jest otwarta. Kto ją obsługuje, nie wiadomo.
- Będziemy pisać do Rzecznika Praw Obywatelskich - zapowiadają ludzie. - Nie pozwolimy, by wykorzystywano tego człowieka. Nie po to wracał do swojego kraju.

Czytaj e-wydanie »

Oferty pracy z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna