Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po trzęsieniu ziemi

Aleksandra Gierwat [email protected]
Trzęsienie ziemi na Haiti zabiło ponad 200 tys. osób, a setki tysięcy domów zamieniło się w ruiny. Te gruzowiska przeszukiwali z wyszkolonymi psami i specjalistycznym sprzętem polscy ratownicy. Wśród nich – pochodzący z Zambrowa Jarosław Wojtkowski.
Trzęsienie ziemi na Haiti zabiło ponad 200 tys. osób, a setki tysięcy domów zamieniło się w ruiny. Te gruzowiska przeszukiwali z wyszkolonymi psami i specjalistycznym sprzętem polscy ratownicy. Wśród nich – pochodzący z Zambrowa Jarosław Wojtkowski.
Tropikalny upał, potworna wilgoć, ludzkie ciała zalegające na ulicach i wszechobecny fetor rozkładających się szczątków. A przy tym wszystkim... zaskakująca obojętność mieszkańców. Taki obraz Haiti został w pamięci polskiego strażaka Jarosława Wojtkowskiego. Pochodzący z Zambrowa ratownik znalazł się w doborowej ekipie 54 Polaków, którzy przez ponad tydzień przeczesywali gruzowiska Port-au-Prince na Haiti - z nadzieją na znalezienie tych, którym być może udało się przeżyć katastrofalne trzęsienie ziemi. Najsilniejsze w tych stronach od ponad dwustu lat.

Obraz po klęsce

Od ponad dwóch tygodni oczy całego świata zwrócone są w kierunku jednego z najbiedniejszych państw globu. Rozmiary tragedii, która 12 stycznia dotknęła Haiti, są porażające. Władze potwierdzają, że w całym kraju mogło zginąć nawet 200 tysięcy osób, a około półtora miliona mieszkańców straciło dach nad głową. Do tego dochodzą setki tysięcy rannych i zaginionych.

W samym Port-au-Prince, stolicy dotkniętego kataklizmem kraju, trzęsienie ziemi o sile szacowanej na 7-7,3 stopnia w skali Richtera pochłonęło co najmniej 150 tysięcy ludzi.

Lekarze biją na alarm: gorące, wilgotne powietrze w połączeniu z tysiącami rozkładających się, niegrzebanych ciał są jak tykająca bomba, grożąc w każdej chwili wybuchem epidemii.
- Przechodzimy specjalistyczne szkolenia, ale na to, co zobaczyliśmy po przybyciu na wyspę, nie byliśmy przygotowani... Na taką tragedię nikt nie jest w stanie się przygotować... - nie kryje zambrowianin. - Tyle ofiar, tyle zniszczeń, tylu ludzi oczekujących pomocy... A przecież tam nawet przed trzęsieniem ziemi wielu mieszkało w slumsach…

Nie znają dnia ani godziny

Czwartek, 14 stycznia, dwa dni po trzęsieniu ziemi na Haiti. Ewelina Wojtkowska jest w pracy, gdy dzwoni telefon. To mąż. Mówi, że najprawdopodobniej znajdzie się w ekipie poszukiwawczo-ratowniczej, która w piątek rano ma odlecieć do Port-au-Prince.

- Udało nam się jeszcze spędzić tego wieczoru tylko dwie, może trzy godziny razem - wspomina kobieta. - Rano mąż był już na lotnisku...

Dla rodzin ratowników takie wyjazdy wiążą się z niepokojem i ciągłym oczekiwaniem na informacje, czy bliscy żyją, czy są zdrowi... Wojtkowska opowiada, że gdy akcje odbywały się na terenie kraju, zawsze zapewniano im łączność telefoniczną, w przypadku Haiti nie było wiadomo, czego się spodziewać.
- My też mieliśmy tylko zdawkowe informacje z Polski - wspomina Jarosław Wojtkowski. - Ale prosiliśmy dziennikarzy, żeby prostowali te informacje o grożących nam na Haiti niebezpieczeństwach. Były przesadzone, rodziny niepotrzebnie się denerwowały. Tym bardziej że trudno było się nam dodzwonić do domu. Połączenia się urywały.

W zawodzie ratownika nie zna się dnia ani godziny. Zawsze trzeba mieć ważne szczepienia ochronne, certyfikaty, uprawnienia i kondycję. W każdej chwili trzeba być gotowym do wyjazdu.

- Tu nie ma, że odmawiam, nie jadę - tłumaczy bryg. Sławomir Skrzypkowski, zastępca komendanta Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Zambrowie, a prywatnie teść Wojtkowskiego. - Każdy, kto się podejmuje takiej służby, musi sobie z tego zdawać sprawę.

Dla 30-letniego Jarka Wojtkowskiego, absolwenta Centralnej Szkoły Państwowej Straży Pożarnej w Częstochowie i członka warszawskiej Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej "Mazowsze", wyjazd na Haiti był pierwszą akcją poza granicami kraju. W Polsce pomagał już m.in. podczas powodzi, które kilka lat temu nawiedziły południe naszego kraju. Zdarzało mu się też wyciągać bezdomnych z kanałów ciepłowniczych.

- Ale u nas nigdy nie było tylu ofiar, zdarzały się pojedyncze osoby, ale nie setki, nie tysiące… - podkreśla z zadumą.

Polska ekipa, która wyruszyła z pomocą na Haiti, jest jedną z zaledwie 11 grup posiadających certyfikat ONZ, który potwierdza wysoki poziom wykształcenia i wyposażenia ratowników. Oznacza to, że mogą podejmować akcje w trudnych warunkach w każdym zakątku świata.

Prócz 54 ratowników z Nowego Sącza, Warszawy, Gdańska, Łodzi i Poznania - tworzących Ciężką Grupę Poszukiwawczo-Ratowniczą PSP - na pokładzie lecącego na Haiti rządowego TU-154 znalazło się 10 przeszkolonych do poszukiwań psów, cztery tony sprzętu, zapas żywności. Po 16 godzinach lotu ekipa miała znaleźć się na miejscu. Polski samolot został jednak przekierowany do Santo Domingo, stolicy sąsiadującej z Haiti Dominikany. Stamtąd ratownicy wynajętymi ciężarówkami udali się w kierunku Port-au-Prince.

- Byliśmy zdenerwowani takim obrotem sprawy - przyznaje Wojtkowski. - Dowiedzieliśmy się, że lądowanie na Haiti mogło być niebezpieczne. Ale my chcieliśmy jak najszybciej dostać się na miejsce, rozpocząć poszukiwania.

Psy umordowane bardziej niż ludzie

Tymczasem z każdą godziną jazdy zniszczoną przez trzęsienie ziemi, lecz mimo to mocno zatłoczoną drogą do Port-au-Prince, uciekały cenne minuty i tym samym malały szanse na odnalezienie żywych. Według zambrowianina, człowiek przygnieciony przez gruzy w tak gorącym klimacie ma szansę przeżyć siedem, osiem dni, o ile tylko ma dostęp do wody. O szczęściu w nieszczęściu może więc mówić młody Haitańczyk, którego wydobyto żywego po 11 dniach od trzęsienia ziemi! Kataklizm zastał go w sklepie spożywczym, obok lodówki z coca-colą.

Tropikalne upały codziennie dawały się we znaki polskim ratownikom, ale jeszcze bardziej psom: owczarkowi i labradorom. W Warszawie, w momencie wylotu, było kilkanaście stopni mrozu, na Haiti temperatury sięgały 30 stopni Celsjusza. Do tego wysoka wilgotność powietrza.

- Upał niesamowity, ubranie cały czas lepiło się do skóry, a słońce paliło tak mocno, że kremy z filtrem nie pomagały - wspomina Wojtkowski. - Ale najbardziej męczyły się nasze pieski. Sierść już zimowa, a tu trzeba pracować w tropikach.

Właśnie w odpowiednio wyszkolonych czworonogach spoczywała największa nadzieja ratowników.
- Jeśli pies niczego nie wyczuwa, nie interesuje się konkretnym miejscem, to znaczy, że żywych tam nie ma - tłumaczy Wojtkowski.

W dramatycznym wyścigu z czasem liczyła się każda pomoc. Cenna była każda podpowiedź, każda wskazówka miejscowych, którzy - jakby się mogło zdawać - powinni najlepiej wiedzieć, gdzie jeszcze mogą być żywi ludzie. I tu polskich ratowników czekało ogromne zaskoczenie: Haitańczycy zdawali się w ogóle nie zwracać uwagi na zalegające na ulicach ludzkie ciała... Ani też na samych ratowników! Polacy sami więc uporczywie poszukiwali tubylców, którzy choć trochę znali angielski i mogli ułatwić pracę.
- Najbardziej zdumiała mnie ta obojętność! - podkreśla polski ratownik. - Haitańczycy zdawali się w ogóle nie dostrzegać tych setek zwłok wokół nich. Na pewno oczekiwali pomocy, ale może bardziej tej żywnościowej, dla tych, którzy przeżyli. Choć muszę powiedzieć, że informacje o strasznych scenach, do których miało dochodzić przy rozdzielaniu darów, były mocno przesadzone.

Swoją żywność zostawili w szpitalu

- Stolica Haiti w ogóle jest dziwnym miastem - mówi Wojtkowski. - Nigdy nie widziałem takiej zabudowy: główna część znajduje się w dolinie, a reszta domów kładzie się kaskadowo pod górę, zajmując całe zbocza.

Na poszukiwaniu żywych w tak rozłożonych ruinach ratownicy spędzali ponad dziesięć godzin dziennie. O świcie mieli chwilkę na szybkie śniadanie - oczywiście z zapasów, które przyleciały z nimi z kraju: konserwy, suchary, jakiś batonik. Obiady i kolacje jedzone były także prosto z puszek. Dopiero późnym wieczorem mogli też - po ciężkim dniu pracy - zdjąć z siebie lepkie od potu i brudu ubrania i udać się pod jeden z dwóch dostępnych pryszniców.

Polskiej ekipie, która do akcji na Haiti włączyła się dopiero szóstego dnia po trzęsieniu ziemi, nie udało się odnaleźć pod gruzami nikogo żywego. Do Polski wrócili w niedzielę, a zapasy żywności i wodę, która im pozostała, przekazali haitańskiemu szpitalowi. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że z powodu usterki układu sterowania samolotu, który czekał w bazie w Portoryko, ich powrót do ojczyzny opóźni się o jeden dzień.

- A nie mieliśmy już żywności ani wody - podkreśla Wojtkowski. - Na szczęście, poratowały nas ekipy z innych krajów.

W takiej sytuacji ratownik ratownikowi bratem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna