Można się było spodziewać, że taka sytuacja, jak w przygranicznej wsi Przewodów (pow. Hrubieszowski) może się u nas zdarzyć, skoro wojna toczy się w sąsiedniej Ukrainie?
Oczywiście, że tak. To jest nie czy tylko, kiedy. Szczególnie, jeśli ta wojna toczy się nieopodal granicy ukraińsko-polskiej. Tak naprawdę już kilka razy Rosjanie ostrzeliwali ukraińskie tereny przygraniczne pociskami kierowanymi i było pytanie: Czy w trakcie walki lub obrony rakietowej realizowanej przez Ukrainę nie dojdzie do sytuacji, że szczątki jakiejś rakiety lub przeciwrakiety (po wybuchu lub zderzeniu) spadną na polską stronę. Czasami trafienie wychodzi dobrze, a czasami nie, bo to jest tylko technologia. I niestety, ale gdy dochodzi do takiego zdarzenia, zawsze coś może spaść na głowy ludzi, którzy mieszkają na samej granicy. W tym przypadku na suszarnię w Przewodowie spadła prawdopodobnie ukraińska rakieta przeciwlotnicza, która z jakichś powodów jednak nie uległa samozniszczeniu.
To znaczy, że można mówić o błędzie człowieka, który ją wysłał w powietrze czy raczej o błędzie systemu?
Nie. Po prostu każdy pocisk z tej czy innej przyczyny może ulec awarii. Ty wygląda na to, że wystrzelona rakieta zgubiła swój cel, nie przechwyciła go i spadła, gdy skończyło się paliwo, bo prawa fizyki są nieubłagane. Tak może się stać zawsze wtedy, gdy toczy się w powietrzu pojedynek między Ukrainą a Rosją, która stara się zniszczyć infrastrukturę krytyczną. Dlatego każde państwo, które sąsiaduje z Ukrainą i ma wzdłuż granicy infrastrukturę krytyczna musi się liczyć z tym, że skutkiem rosyjskich działań bojowych może być przypadkowy ostrzał jego terytorium. Takie rzeczy zdarzały się wielokrotnie. W różnych konfliktach i w różnych miejscach rakiety, które wymykały się spod ludzkiej kontroli, potrafiły przelecieć nawet kilkaset kilometrów i uderzyć. Przecież niedawno taki sam problem miała Mołdawia, gdzie zestrzelona przez ukraińską obronę rakieta lub jej szczątki spadły po stronie mołdawskiej. Nie sposób jednak nie zauważyć, że u nas zawiodła jedna rzecz.
Co ma pan na myśli? Chodzi o informacje o tym zdarzeniu, które docierały do nas, jako do społeczeństwa?
U nas zawiodły procedury informacyjne. Z jednej strony, gdy pojawiła się wiadomość o rakietach, które spadły na wieś w Polsce, rząd zwołał posiedzenie kryzysowe, co bardzo mocno zostało nagłośnione w mediach. To dobrze, ale, niestety, nie zrobiono nic więcej.
Rozumiem, że premier lub prezydent, a nie rzecznik, powinni byli wyjść, stanąć przed kamerami i powiedzieć do nas kilka krzepiących zdań?
Oczywiście, któryś z nich lub obydwaj powinni byli wystąpić i powiedzieć ludziom, że panujemy nad wszystkim, że nie ma zagrożenia bezpieczeństwa Polski, że mamy infrastrukturę wojskową, która potrafi śledzić różnego rodzaju pociski, rakiety. Że zostanie ustalone, co się naprawdę wydarzyło i że mamy wsparcie sojuszników. Ponieważ wiadomo, że coś takiego może się zdarzyć, rząd (lub jakaś agenda na jego zlecenie) powinien opracować takie kompendium działań, czyli np.: z jaką informacją wychodzimy do mediów, do społeczeństwa, jak rozbrajamy falę histerii, która pojawi się w mediach społecznościowych, itd. Sama informacja, że w nadzwyczajnym trybie zbiera się Rada Bezpieczeństwa Narodowego to za mało, bo ludzie dośpiewają sobie przeróżne rzeczy o rakietach. Dobrze byłoby też szybko powiedzieć ludziom z takiego terenu, by przez jakiś czas nie wychodzili z domów.
Co prawda rząd prosił o spokój i wstrzemięźliwość w komentowaniu wypadku w Przewodach, ale w internecie szybko pojawiło się pytanie: A gdzie była nasza obrona przeciwlotnicza i systemy wykrywania.
Ma się całkiem nieźle, ale przecież złośliwie można też zapytać: A gdzie jest amerykański system obrony przeciwlotniczej Patriot? Generalnie obrona przeciwlotnicza nie jest od tego, by strzelać do wszystkiego, co lata. Jej zadaniem jest niszczenie pocisków, w przypadku, których istnieje bardzo wysokie prawdopodobieństwo, że porażą cel o bardzo dużej wartości bojowej, np. jakąś bazę czy centrum miasta. Poza tym, jeśli jest to rakieta przeciwlotnicza to nie ma zbyt wiele czasu na reakcję. Oczywiście, radary wyłapią wystrzelenie takiego typu pocisku i ustalą jego trajektorię, ale jeśli on może spaść na tereny przygraniczne, na których nie ma zabudowań, to nikt (jeżeli zdąży) nie użyje całego arsenału.
To na koniec art. 4 NATO, który stanowi, że: "strony będą się wspólnie konsultowały, ilekroć, zdaniem którejkolwiek z nich, zagrożone będą integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo którejkolwiek ze stron”. Uruchamiać czy jednak nie?
Nie ma powodu, by go używać i stosować. Zagrożenie ze strony Rosji, będące wynikiem wojny na Ukrainie, jest tak duże, że Polska nieustannie konsultuje się i wymienia informacjami z sojusznikami z NATO. Nie ma więc potrzeby, aby art. 4 uruchamiać. Tym bardziej, jeśli okaże się, że rzeczywiście, na wieś Przewodów spadła ukraińska rakieta.