Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ryszard Rynkowski: Lubię życie i chcę żyć, i to robię!

Urszula Krutul
Piosenka "Jedzie pociąg z daleka" to taka moja "Pszczółka Maja" - śmieje się Ryszard Rynkowski. - Znają ją wszyscy Polacy w kraju i na świecie.
Piosenka "Jedzie pociąg z daleka" to taka moja "Pszczółka Maja" - śmieje się Ryszard Rynkowski. - Znają ją wszyscy Polacy w kraju i na świecie.
"Pociąg" to jest taki największy weselny przebój, jaki kiedykolwiek ktoś napisał. Sam fakt, że 18 lat to śpiewam i wszędzie się podoba, o tym świadczy.

Jaka jest recepta na sukces?
- Nie mam pojęcia.

Bo odniósł Pan sukces...
- No tak. Ale jak to się stało, to w zasadzie nie pamiętam i sądzę, że moi koledzy (z zespołu VOX) też nie pamiętają. Staraliśmy się być dobrą grupą. Bardzo dużo pracowaliśmy. Sukces to też chyba sploty różnych sytuacji. Pomógł na pewno Jacek Cygan, którego spotkałem, jak już chciałem być solistą, który mnie ulepił niejako ze swoich tekstów.

Co jest Pana najmocniejszą stroną?
- Zdrowie (śmiech). Że żyję. Mimo że wydaje mi się, że wszyscy wokół się starzeją, ja się w ogóle nie starzeję. Nie czuję tego patrząc w lustro. Nie czuję nietaktu, kiedy się ubieram w tenisówki i szorty i maszeruję po mieście, chociaż zbliża mi się 59. rok życia. I może już nie powinienem. Może powinienem chodzić w spodniach na szelkach. Nie mam pojęcia. Nie jestem typem rockmana, bo nigdy nie byłem rockmanem, więc nie ma we mnie takiej zadziorności. Natomiast lubię życie i chcę żyć, i to robię. Na swój sposób. Teraz bardzo szczęśliwie z rodziną, z żoną, z synem mieszkamy sobie na wsi, oddychamy sobie świeżym powietrzem, jest cudownie. Od czasu do czasu mam porcję adrenaliny, kiedy mogę się spotkać z publicznością, mogę zaprezentować nowe albo przypomnieć starsze przeboje. Widzę, że ludzie chcą, słuchają, że im się to podoba. To jest to, co mnie trzyma.

Bez której z Pana piosenek nie może się odbyć żaden koncert?
- No bez "Pociągu" (śmiech). Ja tę piosenkę zaśpiewałem po raz pierwszy w 1992 r. na festiwalu w Opolu, w dniu kabaretowym. Utwór był poświęcony pamięci mojego przyjaciela Andrzeja Waligórskiego (z kabaretu Elita - dop. red.), który zmarł miesiąc wcześniej. Zaśpiewałem to, być może, zbyt dużo powiedziane. Wycharczałem tak naprawdę, jeszcze czytając tekst, bo nie umiałem go na pamięć. A ludzie podchwycili to od pierwszego wysłuchania i cały amfiteatr zaczął śpiewać: "Jedzie pociąg z daleka". Ta piosenka stała się największym moim przebojem. To taka moja "Pszczółka Maja", znana wszędzie tam, gdzie żyje Polonia, od Antypodów przez Amerykę Północną i w całej Europie. Ludziom w wielu miejscach - w Australii, w Nowej Zelandii, w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych - zadawałem pytanie, czy ktoś był kiedyś na weselu, gdzie tego nie grali? Wszyscy odpowiadali, że nie. Tak więc żartuję sobie z tego, że to jest taki największy weselny przebój, jaki kiedykolwiek ktoś napisał. Sam fakt, że 18 lat to śpiewam i wszędzie się podoba, o tym świadczy.

Taki przebój to marzenie każdego artysty. Jest więc Pan człowiekiem spełnionym?
- Wydawało mi się, że jestem spełniony i że przede mną ostatni wspaniały etap, czyli odrywanie kuponów od sławy. Że na emeryturze będę podróżował i zwiedzał świat. No, ale 4 lata temu ożeniłem się, od dwóch lat mam syna i teraz okazuje się, że wcale nie jestem spełniony! Mam jeszcze przed sobą sporo zadań do wykonania. Hodujemy sobie naszego małego Rysia w sposób bardzo troskliwy. Koncertuję tylko w weekendy, a od poniedziałku do czwartku jestem cały czas z nim. Zaczynam mu pokazywać świat, on coraz więcej zaczyna rozumieć. No i jest pięknie.

Na nowo, po latach, odkrywa Pan uroki ojcostwa?
- To są dwa różne ojcostwa. Kiedy 31 lat temu rodziła się moja starsza córka Marta, ja nie wiedziałem, co to są pampersy. Musieliśmy z żoną gotować i suszyć pieluchy tetrowe. I byłem szczęśliwy, kiedy z Czechosłowacji mogłem przywieźć papier toaletowy, a z Niemiec demokratycznych, albo z zachodniego Berlina proszek do prania i jakiś jogurt owocowy. To było zupełnie coś innego. Poza tym wtedy byłem uwikłany bardzo mocno w trasy koncertowe, które trwały tygodniami, a nawet i miesiącami. Byłem gościem w domu. Dzisiaj jest odwrotnie. Dzisiaj już nie gram tyle. To są wyjazdy na dzień, dwa. Bycie w domu jest ważniejsze niż wylegiwanie się w hotelu, tylko po to, żeby było wygodnie. Lepiej się przemęczyć i wrócić choćby w nocy.

Czego chciałby Pan syna nauczyć?
- Myślę, że będę się starał coś mu pokazać. Na pewno będę się starał go nauczyć patrzeć. To jest jedno. A poza tym będę się pilnował, żeby sam nie dać plamy. To znaczy, żeby dawać mu przykład. Nie na takiej zasadzie, że ojciec może, a ty nie możesz. Tylko że jeżeli nie kłamiemy, nie brudzimy, nie robimy czegoś i tak dalej, to wszyscy tego nie robią.

Przeżył Pan już w życiu koszmar utraty bliskiej osoby. Czy jest coś, czego bardzo się Pan boi?
- Podczas prawie pięciu lat choroby mojej byłej żony żyłem w strachu. Walka o jej życie skończyła się klęską. Musieliśmy z córką się z nią pożegnać. Teraz staram się myśleć nie o wczoraj tylko o jutrze. Mam zwykłe lęki, naturalne, które ma każdy człowiek, a które w sobie zabijamy. Bo przecież byłoby nonsensem żyć w stresie cały czas. Muszę iść do przodu, żeby moja była żona była ze mnie i córki dumna, jeżeli na nas patrzy z góry. Chcę patrzeć, jak mały Rysio się przeistacza w dużego Rysia. I żeby był na tyle silnym człowiekiem, żeby zdołał przezwyciężyć trudności, które być może go spotkają z powodu tego, że nosi to samo imię i to samo nazwisko co ja.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna