Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Siedem razy na Dachu Europy

Jerzy Truchanowicz
Jerzy Truchanowicz (z prawej) siódmy raz na szczycie Mont Blanc. Ostatni raz wszedł tu 25 czerwca 2010 roku z Bogumiłem Dunajem.  – Szybkie zdjęcia i rzut oka na Alpy – warto było! Taki widok nigdy się nie nudzi – zapewnia.
Jerzy Truchanowicz (z prawej) siódmy raz na szczycie Mont Blanc. Ostatni raz wszedł tu 25 czerwca 2010 roku z Bogumiłem Dunajem. – Szybkie zdjęcia i rzut oka na Alpy – warto było! Taki widok nigdy się nie nudzi – zapewnia.
Jerzy Truchanowicz, niepełnosprawny alpinista z Białegostoku, po raz siódmy wszedł na Mont Blanc - najwyższy szczyt Alp zwany Dachem Europy. Specjalnie dla naszych Czytelników opisuje swoje przygody.

Jerzy Truchanowicz

Jerzy Truchanowicz

... wspinaczkę górską uprawia od ponad 30 lat. Gdy 12 lat temu ciężko zachorował i musiał przejść operację wycięcia jelita grubego i wyprowadzenia stomii, nie stracił woli życia i bycia aktywnym. Jest też po poważnej operacji kręgosłupa. Choć lekarze nie dawali mu szans na zdobywanie górskich szczytów, on się nie poddał. Jako pierwszy niepełnosprawny alpinista ze stomią zdobył Mont Blanc (do dziś już 7 razy!), a potem dwa razy najwyższy szczyt obu Ameryk - Aconcaguę (w tym raz samotnie). Zaliczył szczyty And, Pamiru. Przed nim Mont Everest, z którego nie zrezygnował. W 2008 r. dostał międzynarodową nagrodę "Wielki Powrót" - uhonorowanie dla ludzi, którzy nie poddali się swojej chorobie. Poza zdobywaniem szczytów jeździ po Polsce i przekonuje osoby, które żyją ze stomią, że ich świat wcale się nie skończył.

Przeszło rok temu zaplanowaliśmy - z Michałem Obryckim i Pawłem Silwanowem - ten czerwcowy wyjazd w Alpy, na Mont Blanc. Ja miałem być już po wyprawie na Mount Everest, do którego przygotowywałem się intensywnie od listopada 2009. Dużo chodziłem w terenie, ćwiczyłem na siłowni. Formę miałem coraz lepszą, więc wszystko było na dobrej drodze do sukcesu...

Miał być Mont Everest...
Jednak jeden trening przekreślił marzenia. Wybrałem się z kolegą na żwirownię w Ogrodniczkach pod koniec stycznia br. i pechowe potknięcie na stromym stoku skończyło się złamaniem nogi. Złamanie było skomplikowane - zerwane więzadła, więc konieczny był zabieg operacyjny. Dwie śruby, gips i 6 tygodni bez ruchu! Przygotowania, zarezerwowany bilet do Tybetu, opłaty wstępne - wszystko to zawaliło się w jednym momencie. Termin rehabilitacji był oczywiście nierealny, bo dopiero na wrzesień br. Trzeba było jakoś radzić sobie samemu - ćwiczenia, powrót na siłownię i powolne chodzenie w terenie.

Powróciła myśl o realizacji wyjazdu w Alpy. To dodało mi energii i nadziei, że chociaż ten wyjazd może jakoś dojdzie do skutku. W nodze miałem dwie śruby, ale wierzyłem, że dam radę.

Zima w czerwcu
Wyruszamy we czterech (Jerzy Truchanowicz, Michał Obrycki, Paweł Bala, Marcin Silwanow) - 21 czerwca br. Jedziemy non stop do Chamonix, 24 godziny. Na miejscu dołącza do nas Bogumił Dunaj z Luxemburga. W góry wychodzimy następnego dnia. Ja pierwszy etap świadomie pokonuję kolejką linową, by oszczędzić nogę. Oni idą pieszo. Spotykamy się na 1500 m i idziemy dalej razem. Pogodę mamy idealną - w nocy mrozek, w dzień ponad 20 stopni. Powoli zaczynamy odczuwać zmęczenie...

Tyle razy byłem na tej górze, ale nigdy nie widziałem o tej porze roku takich warunków - powyżej 2.300 metrów totalna zima. Pod koniec dnia brakuje nam sił, by dojść do przełęczy, na której możemy rozbić namiot. Ostatnie metry są dla wszystkich dużym wyzwaniem. Jest już późno, a trzeba jeszcze zagotować wodę dla pięciu osób. Wilgoć za dnia i szybko pojawiający się mróz robią swoje. Wytapianie wody ze śniegu staje się czynnością usypiającą, ale wyjścia nie ma! Wreszcie w pięciu kładziemy się w trzyosobowym namiocie - trochę ciasno, ale przynajmniej cieplej.

Rano wszystkich budzi wysoka temperatura. Dochodzimy ostrym żlebem do schroniska i dalej na miejsce, gdzie istnieje możliwość rozbicia namiotu. Planujemy atak szczytowy. Decyzja jest prosta - odpoczywamy i w nocy ruszamy na szczyt. Marcin stwierdza, że nie czuje się w pełni sił, by wchodzić dalej. Wychodzimy więc we czterech o północy. Po pół godzinie dochodzimy do kuluaru, który ma niezbyt dobrą sławę. W dzień trzeba uważać na spadające tam kamienie. Musimy trawersować w miarę szybko, ale też zachować dużą czujność. Wiążemy się liną. W świetle latarki czołowej widzę jak koło mojej głowy przelatuje kamień. To wręcz dziwne o tej porze! Przechodzimy i zaczynamy uciążliwą wspinaczkę żebrem mocno zaśnieżonym i zalodzonym. Śnieg i lód powodują, że zwalniamy tempo, a czekan i raki stają się jedynym oparciem w tych warunkach. Do schroniska na 3.817 metrach dochodzimy dopiero o godz. 4 nad ranem. Tempo mamy niezbyt dobre. Michał i Paweł odczuwają skutki zmęczenia i wysokości. W schronisku Goutier rozważamy, co dalej.

Decyzja jest taka, że oni zostają, a ja z Bogumiłem idziemy dalej. Jest 25 czerwca. Krok po kroku zbliżamy się do celu. Moja noga powoli daje o sobie znać. Muszę stale kontrolować, gdzie ją stawiam. Chodzenie w rakach przypomina chodzenie w szpilkach. Mam odruch liczenia kroków - 20, 25 i wyrównanie oddechu.

Siódmy raz na szczycie
Wreszcie szczyt i uczucie ulgi! To już siódmy raz. Na ten szczyt wchodziłem z rożnych stron. Każde wejście było inne i każde fascynujące. Szybkie zdjęcia i rzut oka na Alpy - warto było! Taki widok nigdy się nie nudzi.

Wracamy. Wiem, że dla mojej nogi będzie to znacznie trudniejsze niż wejście. Śruby dają o sobie znać. Dochodzimy do schroniska Goutier, gdzie Michał i Paweł wychodzą nam na spotkanie, tak jakby wiedzieli, że już się zbliżamy. Czują się znacznie lepiej, więc postanawiają w nocy zaatakować szczyt. Dopinguję im, zwłaszcza, że warunki pogodowe są idealne.

W schronisku wszystko zajęte, do ostatniego łóżka, więc odpoczywamy na podłodze. O godz. 2 w nocy ze snu wybija nas wielki ruch i hałas osób wychodzących na szczyt. Po ich wyjściu robi się luźniej. I ciszej. O godz. 9 budzi nas obsługa schroniska, która musi posprzątać. Wreszcie czujemy się wypoczęci, chociaż przydałaby się jeszcze godzinka snu. Michał i Paweł wracają ze szczytu w południe. Odpoczywają chwilę i razem ruszamy w dół do naszego namiotu. Asekurujemy się liną, co zwalnia tempo. Śnieg znika w oczach. Każdy następny dzień dobrej pogody pokazuje, że to, co było wczoraj już nie istnieje. Wszędzie ścieka woda. Lato dociera i tu. Noc w namiocie już nie jest taka przyjemna. Wytopione nierówne podłoże i kamienie wpijają się nam w kręgosłupy. Wstajemy wcześnie, by pokonać kolejny (zmrożony śniegiem) etap trasy do kolejki linowej. Noga coraz bardziej mi dokucza. Każde nieuważne postawienie okupione jest ostrym bólem. Jedyna myśl, jaką mam w głowie, to by dociągnąć do końca. Wreszcie jesteśmy przy samochodzie. Możemy zjeść coś bardziej wyszukanego niż konserwy i zupy w proszku i odpocząć.

Spacerem po mieście kończymy dzień. W pełnym słońcu żegnamy Chamonix. Jeszcze tylko 1800 km i jesteśmy w domu.

Czy jeszcze kiedyś tu wrócę?! No jak widać, końca nie widać!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna