Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

<B>Świat wydumany</B>

Anna Danilewicz
Kiedyś chciał zostać chemikiem, a jest dziennikarzem. Oduczał się białostockiego "sledzikowania" i zaśpiewu, a teraz jego audycja w Radiu Białystok jest ostoją takiego języka. Stworzył pięćset odcinków słynnej sagi radiowej "Na Młynowej", a żadnego z nich nie wysłuchał w radiu.

Biografia Wiesława Janickiego pełna jest tajemnic i zagadek. Nie wiadomo, kiedy się urodził, nie wiadomo dokładnie gdzie, bo miejscowości, którą podaje jako miejsce swojego urodzenia, nie ma na żadnej mapie.
- To prawda - kwituje krótko sam zainteresowany i wyjaśnia, że na świat przyszedł w Lipówce, małej miejscowości na dawnej granicy polsko-pruskiej. Jego ojciec był tutaj szefem urzędu celnego. Potem, kiedy ta linia graniczna przeszła do historii, zniknęła też sama miejscowość.
- Jestem bezpaństwowy, bo urodziłem się "nigdzie" - podsumowuje Wiesław Janicki.
Kiedy był mały, rodzina przeniosła się do Białegostoku. Chociaż Wiesław Janicki nie jest rodowitym białostoczaninem, przesiąkł szybko językiem tego miasta. Do tego stopnia, że - jak sam podkreśla - na studiach musiał się uczyć od nowa języka polskiego.
- Bałem się w towarzystwie odezwać, bo od razu byłem pośmiewiskiem dla wszystkich. Nie rozumiałem wtedy jeszcze, że inność człowieka jest jego siłą, a nie odwrotnie - mówi Janicki.
Dziś twierdzi, że już nie potrafiłby mówić "po naszemu". Ale doskonale specyfikę tego języka wyczuwa i oddaje w radiu i w gazecie.
Wykopani za wykopki
Na długo przed tym, zanim został dziennikarzem, chciał być chemikiem. Studia na Uniwersytecie Łódzkim zakończył jednak dość szybko. Po drugim roku wyrzucono go z uniwersytetu. Powód? Oczywiście, polityczny - odmówił wyjazdu na wykopki do PGR-u.
- Nas na roku było 160. Setka odmówiła i wszyscy natychmiast znaleźli się na bruku - wspomina Janicki. Młodzi mężczyźni mieli tylko jeden wybór: albo iść do wojska, albo starać się o przyjęcie na studia w innym miejscu. Ruszyli więc w stronę Gdańska, bo tam właśnie otwierano inżynierię sanitarną. Na dwa przystanki przed końcem podróży, do pociągu wsiadł kolega Wiesława Janickiego.
- Kiedy nas wszystkich zobaczył, w takiej masie, zapytał: Gdzie wy jedziecie? - Na inżynierię. - Po co? Przecież na farmacji przyjmują, bo to taki zababiony kierunek - opowiada Janicki.
Tak trafili do prof. Czertkowskiego, który wybaczył im nieznajomość łaciny i przyjął do siebie na trzeci rok farmacji.
- Wcale tego nie żałuję. Farmacja nauczyła mnie akuratności, porządku, czasu, pilnowania terminów. Jak nie tak są ułożone kartki, to nie idzie mi pisanie - dodaje.
Płodozmian zawodowy
Po studiach pracował przez pewien czas w aptece, potem w Zarządzie Aptek, był współzałożycielem Technikum Farmaceutycznego w Białymstoku. Jednak już wtedy dały o sobie znać literacko-artystyczne (W dużym cudzysłowie! - podkreśla Wiesław Janicki) ciągotki. Pisał felietony do tygodnika służby zdrowia. W "Gazecie Białostockiej" razem z Leszkiem Tarasiewiczem tworzył felietony sportowe, choć na sporcie - jak sam mówi - w ogóle się nie znał.
- Polegało to na tym, że on mi dawał temat i wyjaśniał wszystko, a ja opracowywałem to - tłumaczy.
W końcu trafił do białostockiego radia, gdzie przepracował prawie ćwierć wieku. Zaczynał jako zwykły dziennikarz, skończył na stanowisku kierownika redakcji literackiej, zdobywając po drodze m.in. tak znaczące trofeum, jak Złoty Mikrofon. Odszedł w stanie wojennym, tym razem bardziej z powodów osobistych, niż politycznych.
- Płodozmian, zwłaszcza w dziennikarstwie, jest bardzo dobrą rzeczą. Pomyślałem, że poszukam szczęścia w innych działach tego zawodu. No i trafiłem do prasy - mówi Janicki.
Cześkowy kącik
Razem z Jerzym Kwaczyńskim zakładał "Kurier Podlaski", potem pracował w łomżyńskich "Kontaktach", aż w końcu przeszedł do "Gazety Współczesnej".
- Do dziś ten Cześkowy kącik tu trzymam - mówi. - Felietonista, czy "rozmówkonista", jakim jestem, ma tę przewagę nad normalnym dziennikarzem, że nie musi zastanawiać się, w jakim kierunku iść, bo kierunek ma. Musi tylko śledzić życie, wiedzieć, co się wokół niego dzieje. A wtedy tematów nie braknie.
Najlepszym tego dowodem jest gazetowy staż jego bohatera, Cześka Tarasewicza. Gości on na łamach "Współczesnej" od ponad sześciuset tygodni.
"Czasem tylko się dziwię"
Pierwowzór Cześka Tarasewicza mieszkał przy nieistniejącej już ul. Śledziowej w Białymstoku, w obecnej dzielnicy Piaski. Pierwsze wywiady w gazecie były zapisem prawdziwych rozmów, jakie przeprowadzał z nim Janicki.
- Mam wrażenie, że ja wciąż z tym człowiekiem robię te rozmowy. Znałem go wystarczająco długo, znam jego poglądy. Nie jest ciężko rozgryźć człowieka, jeśli się z nim długo, a zwłaszcza przy piwku, rozmawia.
A ten oryginalny "Czesiek" był człowiekiem niezwykle wylewnym. Łatwo się z nim rozmawiało, nie należało tylko mu przeszkadzać.
- Teraz, jak siadam do pisania, to mam go przed oczami i myślę, że on właśnie tak odpowiedziałby na moje pytanie, bo miał taki charakter, taki sposób mówienia. Chyba...
Ta świadomość przekłada się na sposób pisania tych rozmówek. Janicki tłumaczy, że jako pytający, stara się nie mieć własnych opinii, tylko "słuchać". Pozwala sobie jedynie na to, by czasem się dziwić.
- Czasem mi się napisze takie zdanie, że sam jestem zdziwiony, że ten Czesiek tak powiedział, dlaczego to brzmi w ten sposób, a nie inaczej.
Podwójne życie
Kto czyta rozmówki z Cześkiem wie dobrze, że to człowiek nerwowy, żywo reagujący na rzeczywistość.
- A zwłaszcza na różne draństwa, które się wokół niego dzieją. To, o czym on mówi, to zazwyczaj sprawy sporne, kłótliwe. On chciałby mówić o wszystkim, co dzieje się nie tak - tak to sobie wyobrażam - tłumaczy autor.
Po dwóch latach obecności na łamach prasy, Czesiek zaczął prowadzić podwójne życie: w gazecie i w radiu. A Wiesław Janicki zatoczył koło i wrócił do radia.
- Od dwóch lat pisałem wywiady z Cześkiem, więc pomyślałem, że skoro on istnieje w świadomości czytelnika, to może mógłby zaistnieć też w świadomości radiosłuchacza.
Pierwszy odcinek nie nazywał się jeszcze "Młynową" i nie grali w nim aktorzy, którzy występują tu obecnie. I chociaż Jerzy Muszyński, ówczesny naczelny, stwierdził, że zrobione to było "nie tak", to jednak pomysł od razu mu się spodobał.
- Trafiłem na człowieka, który, jak to się mówi, "wyczuł bluesa". Ściągnął z Warszawy rasowego reżysera, Zdzisława Dąbrowskiego. On zrobił casting, przesłuchaliśmy aktorów, myśląc, do czego oni mogą nam się przydać.
Domyśleć postać
Na początku było siedem, może osiem postaci. Potem "Młynowa" rodzina rozrastała się coraz bardziej. Dochodzili nowi aktorzy, a wraz z nimi nowe postaci.
- Większość tych postaci była domyślana do ludzi, a nie odwrotnie. Najpierw słuchało się aktora, jego barwy głosu, sposobu mówienia, a potem szukało się postaci do niego - wyjaśnia Janicki.
Taki dobór teatralnych bohaterów wpłynął też na sposób pisania Wiesława Janickiego. Nie tworzy on jakiejś wydumanej historii, którą potem ktoś ma zagrać. Uwzględnia postać, dla której pisze - jej warunki głosowe, temperament, sposób mówienia.
- Gdybym chciał narzucać coś, co jest sprzeczne z fizyczną postacią, to nic by z tego nie wyszło. A i tak się zdarza, że ja coś napiszę, a potem aktor na próbie mówi: "Zaraz, ja się tak nigdy nie odzywam, to nie są moje słowa."
Przy Grunwaldzkiej ulicy
Chociaż domownicy i goście kuchni przy ul. Młynowej komentują i wyśmiewają świat, w którym żyjemy, sami należą do świata, którego już nie ma. Na współczesnej Młynowej starych domów, takich jak chałupa Cześków, jest coraz mniej. A i język, którym mówią, już praktycznie nie istnieje.
- Ponieważ jest to świat wydumany, to i ten język jest wydumany, takiego języka już przecież nie ma. Telewizja tak zunifikowała nasz język, że wszyscy w Polsce mówią tak samo - mówi twórca "Na Młynowej"
Język białostocki w czystej postaci rzadko można usłyszeć na ulicach miasta - czasem na rynku rozmawiają tak ze sobą dwie babuleńki. Tylko na radiowej Młynowej jest on wciąż w użyciu, ale mówi nim tylko najstarsze pokolenie bohaterów.
- Pisząc, muszę zwracać uwagę nawet na niuanse związane ze składnią. Na przykład, rodowici białostoczanie, nawet jak mówią językiem ogólnym, to jeszcze czasem powiedzą: "przy Grunwaldzkiej ulicy", a nie "przy ulicy Grunwaldzkiej". To są takie drobiazgi, ale ja muszę o nich pamiętać.
Co tydzień W. Janicki musi przygotować 25-minutowy odcinek. Napisanie jednej strony tekstu zajmuje mu kilka godzin, całego odcinka - nawet kilka dni. Jednak kiedy w niedzielę w radiu leci "Młynowa", on wyłącza odbiornik.
- Nie mogę słuchać tego, co zrobiłem, gdyż od razu wiem, że zrobiłbym to inaczej. Praca tego typu nigdy się nie kończy. W każdym napisanym odcinku widzę braki, błędy i to mnie denerwuje. Zresztą jak kilka odcinków przesłuchałem, to byłem załamany.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna