Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tak wyglądała miłość w czasach wojny

Kamil Śleszyński, (uk) [email protected]
Józef i Helena są ze sobą już od prawie 70 lat. Przez ten czas byli praktycznie nierozłączni i nigdy się nie kłócili, bo – jak obydwoje zgodnie przyznają – mają takie same zapatrywania na życie.
Józef i Helena są ze sobą już od prawie 70 lat. Przez ten czas byli praktycznie nierozłączni i nigdy się nie kłócili, bo – jak obydwoje zgodnie przyznają – mają takie same zapatrywania na życie. K. Śleszyński
Józef Rudziewicz z czasów AK pamięta wszystko. Są rzeczy, których żałuje i te, które przywołują na jego usta uśmiech. Ten pojawia się zawsze, gdy opowiada o żonie.

Józef Rudziewicz jest energicznym 96-latkiem. Patrząc na niego trudno uwierzyć, że tyle w życiu przeszedł. To co widać od razu, to jego oczy. Są młode. A kiedy się w nie zajrzy, można przenieść się w inny świat, w odległe czasy, o których Józef wciąż pamięta. Dziś mieszka z żoną Heleną w Ełku. Poznali się w Armii Krajowej. Od 67 lat są nierozłączni. Kiedy Józef Rudziewicz, jeden z najstarszych żyjących w naszym regionie akowców, snuje swoją opowieść, jego żona z uwagą przysłuchuje się każdemu jego słowu.

- Aż dziw, że pamięta wszystkie daty i nazwiska, a zapomina, co robił wczoraj - pani Helena kręci głową z lekkim uśmiechem, po czym siada w fotelu i zaczyna robić kolejny różaniec. W ich domu jest ich mnóstwo - z orzechów, kasztanów, nasion i koralików. To jej pasja, której oddaje się z równym zamiłowaniem, jak Józef swoim wspomnieniom. - Na początku nie byłam nim zainteresowana, bo to taki konus. Ale dobrze mnie traktował, starał się, był inny niż pozostali chłopcy, których znałam. To jedyny mężczyzna w moim życiu. Dzisiaj wiem, że wychodząc za niego podjęłam dobrą decyzję.

Ich miłość wyrosła z AK

Poznali się w lipcu 1945 r. Józef ukrywający się wówczas z innymi akowcami w Puszczy Knyszyńskiej dostał od swego dowódcy, porucznika Piotrowskiego (pseudonim "Jur"), zadanie znalezienia nowej kwatery. Rudziewicz przypomniał sobie o pewnym gospodarstwie w okolicach Jaświł, w którym można było się zaszyć. Teren niedostępny, na uboczu. Mieszkającą tam rodzinę Niemcy wywieźli na roboty, w obejściu została tylko najmłodsza córka, Helenka. Bez wahania zgodziła się przyjąć partyzantów. Ukrywali się u niej przez kilka miesięcy. Wkrótce również i ona została zaprzysiężona do AK.

- No i zakochałem się w niej - przyznaje pan Józef. - Była przystojna, wyższa ode mnie 10 centymetrów. Ale jako że miała niespełna 17 lat, nie można było dać na zapowiedzi. Prosiłem proboszcza i on wystawił skierowanie do biskupa w Białymstoku. Ja nie mogłem wtedy pójść, bo musiałem się ukrywać. Ona poszła. Dostała zezwolenie i 19 listopada 1946 wzięliśmy ślub. Po cichu. I przez tyle lat nigdy się nie kłóciliśmy. Tak jest do dzisiaj. Mamy jednakowe zapatrywania.

Jedną nogą w AK, a drugą w... milicji

Zanim Rudziewicz poznał żonę, liczyła się dla niego jedynie współpraca z podziemiem. Od momentu zaprzysiężenia do AK, w styczniu 1943 roku, oddawał się jej bez reszty .
- Gdy wkroczyli Sowieci, zaczęli tworzyć administrację. Pomyśleliśmy sobie, że jak dają nam władzę, to trzeba brać. Co prawda ze Wschodu dochodziły do nas skrawki informacji o tym, co tam się dzieje, ale nikt jeszcze wtedy nie wierzył, że i u nas tak będzie. Wstąpiłem więc do... milicji, jednocześnie będąc łącznikiem w AK - opowiada bez większych emocji.

Pod koniec 1944 r. po raz pierwszy trafił do białostockiego więzienia. Podejrzewano, że może mieć powiązania z AK-owskim podziemiem. Rosjanie znaleźli go w opuszczonym folwarku, gdzie leżał chory na grypę, Był w takim stanie, że od razu trafił do więziennego szpitala. Udało mu się tam dojść do siebie, bo pielęgniarka, która się nim opiekowała, skłamała Rosjanom, że Józef ma tyfus. Dali mu spokój w obawie o własne zdrowie.
- Panowały tam straszne warunki. Świerzb, wszy i pluskwy - wspomina Rudziewicz. - Każdy leżał w swoim ubraniu, praktycznie bez opieki. Raz zrobili dezynfekcję. Przyszli czymś pofukali i zaraz starzy i słabi poumierali.

Gdy nieco wydobrzał, przenieśli go do celi. Po kilku dniach odwiedzili go dwaj mężczyźni. Wsadzili Józefa do wojskowego łazika i zawieźli do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Białymstoku. Przyjął go Mojżesz Szuster, którego Rudziewicz znał. Okazało się, że nie jest to przypadkowe spotkanie.

- Jeszcze za okupacji niemieckiej dostałem wiadomość, że będzie obława, bo na każdej żandarmerii AK miało swojego człowieka - wspomina Józef. - Nieopodal w takim gęstym świerkowym lesie ukrywali się Żydzi. Wśród nich był również brat Szustera. Wiedziałem, skąd idzie obława, więc tam wpadłem i ich wyprowadziłem w żyto. Tu nie chodziło o Żyda, ale o to, że jak Niemcy takiego znaleźli, to zaraz naszych, Polaków rozstrzeliwali. Jak ci uratowani Żydzi dowiedzieli się, że siedzę, to chcieli mnie wyciągnąć, ale pod warunkiem, że będę donosił dla UB.

Rudziewicz, chcąc odzyskać wolność, przystał na współpracę z UB. Wyznaczono mu termin spotkania, ale on nie miał zamiaru się na nie stawić, planował, że będzie się ukrywał. Kiedy wrócił do swoich rodzinnych Rutkowskich koło Łomży, dowódca kompanii AK skontaktował go z pewnym nieznajomym, który prawdopodobnie pracował dla wywiadu AK.

- Do dziś nie wiem, jak się nazywał, jaki miał stopień, czy pseudonim. Przeszkolił mnie i polecił stawiać się na wyznaczone przez UB spotkania - wspomina Rudziewicz. - Tak rozpoczęła się nasza współpraca. Z nieznajomym spotykaliśmy się regularnie, w konspiracji.

Józef prowadził ryzykowną grę. Chcąc zachować pozory lojalności wobec władzy, wydał dwie grasujące w terenie bandy złodziei. Oficer UB szybko się jednak zorientował, że nie ma do czynienia ze zwykłym donosicielem. Nie było innego wyjścia i Rudziewicz musiał zakończyć działalność inwigilacji struktur UB.

Musiałem iść ukrywać się do lasu

Pod koniec wojny dowództwo AK Okręgu Białystok zarządziło rozbrojenie posterunków terenowych milicji. Zdobyta w ten sposób broń miała trafić do lasu. Przeprowadzenie jednej z takich akcji zostało powierzone Józefowi. Mimo upływu lat, mężczyzna do tej pory nie chce zdradzić lokalizacji posterunku. Inne szczegóły też chce zostawić na zawsze tylko w swojej pamięci. Jedyne co zdradza to fakt, że w nocy na płocie akowcy wywiesili wezwanie do milicjantów. Jego treść była jednoznaczna: jeśli nie złożą broni i nie odejdą, na posterunek zostanie przeprowadzony atak. Rudziewicz, wtedy jeszcze pracujący również w milicji, namówił szefa posterunku, aby wyprawił swojego zastępcę na rowerze do Białegostoku. Wiedział, że to właśnie na dowódcę milicjantów został wydany wyrok śmierci i nie chciał, żeby zginął ktoś jeszcze.

Za przeprowadzenie tej akcji Rudziewicz dostał z Komendy Głównej Armii Krajowej w Warszawie awans na starszego strzelca. Skierowano go do plutonu dywersyjnego. - Było tam czterech braci. Niby to AK, a chodzili i zabierali buty i rowery. Wygarnąłem im, że to co robią jest niezgodne z regulaminem - wspomina. - Od tej chwili zacząłem się obawiać o życie. I już nie miałem wyjścia, musiałem iść ukrywać się do lasu...

Józef trafił do ochrony sztabu, który stacjonował w Puszczy Knyszyńskiej. - Pełniliśmy wartę przy namiotach dowództwa. Usłyszeliśmy warkot silnika, a po chwili zobaczyliśmy motocykl wojskowy. Pędził prosto na nas. Nie strzelaliśmy, bo siedzący z tyłu chłopak trzymał w ręku białą szmatkę. Podjechali pod namioty. Kierowca zrzucił wojskową pałatkę i zniknął w środku. Usłyszeliśmy alarm - opowiada Rudziewicz. - Okazało się, że to był kapitan Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), który ostrzegł nas o szykującej się obławie.

Józefowi powierzono zadanie znalezienia nowej kwatery. To właśnie wtedy Rudziewicz ulokował przełożonych u swojej przyszłej żony w okolicach Jaświł. Dla bezpieczeństwa co jakiś czas zmieniali miejsce pobytu. Przenieśli się na kolonię do znajomego Józefa, który zajmował się nielegalnym handlem. Po miesiącu wrócili na starą kwaterę, pozostawiając jednak zakopaną w stodole puszkę po sowieckich granatach, w której ukryli tajne dokumenty. Kiedy dowództwo odeszło, Józef otrzymał polecenie obserwacji tego miejsca.
- Na drugi dzień Wielkanocy 1946 roku byłem z trzysta metrów od tej kolonii. Patrzę, a tam dwa samochody wojska podjechały od Kalinówki. Zabrali te dokumenty i odjechali - wspomina mężczyzna. - Wkrótce doszły mnie słuchy, że starego aresztowali. Pewnie on wydał.

Rudziewiczowi grunt zaczął palić się pod nogami. Postanowił wyjechać. Szukając schronienia udał się do swego stryjka w Ełku, ale zostać u niego nie mógł. Przypadkiem spotkał na ulicy znajomego milicjanta, który go ostrzegł, że jest poszukiwany. Józef doszedł do wniosku, że dłużej nie będzie uciekał. Obiecał sobie, że jak po drodze go nie złapią, to wróci do swojej Helenki i się z nią ożeni. Tak też się stało.

UBecy mieli swoje metody

W mroźną styczniową noc 1947 roku rozległo się łomotanie do drzwi domu, w którym mieszkał razem żoną. Wyrwany ze snu Józef domyślił się, że to po niego przyszli. Otworzył. Do izby wpadli UB-ecy. Związali mu ręce cienkim sznurkiem. Helena zdążyła tylko narzucić na jego grzbiet długi, sięgający niemal do ziemi kożuch. Miał go jeszcze z czasów, kiedy ukrywał się przed Niemcami. Na zewnątrz wywlokło go dwóch postawnych mężczyzn. Józef zaśmiał się z pogardą i usłyszał pytanie: "Czego się śmiejesz bandyto?".
- Tak to można prowadzić niedźwiedzia, albo jakieś inne dzikie zwierzę, ale mnie, takie chuchro? - odparł Rudziewicz. Jednak zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, w jego kierunku posypały się wyzwiska.

W trakcie przesłuchań w Goniądzu ubecy wypytywali o powiązania z AK. Do niczego nie chciał się przyznać, więc zaczęli stosować swoje metody, żeby przekonać go do współpracy. Kazali opuścić spodnie do kostek, koszulę i marynarkę zadrzeć do góry, powalili go na posadzkę i rozciągnęli przydeptując z obu stron zsunięte ubrania. Na zmianę zaczęli chłostać rózgami odsłonięte części ciała. Nawet nie jęknął. Kiedy skończyli, był jedną wielką raną.

Skatowanego Rudziewicza przewieźli z Goniądza do Białegostoku. Tu czekali już śledczy. Próbowali go posadzić na krześle, ale był tak wycieńczony, że upadł na ziemię.
- Wtedy zaczęli mnie kopać. Jeden z funkcjonariuszy chwycił stojącą w kącie lufę dubeltówki, zamachnął się i z całych sił uderzył mnie w bok - opowiada mężczyzna gestykulując. - Potem nie pamiętam już nic. Straciłem przytomność.

Skatowany Józef obudził się w celi. Nie mógł oddychać. Współwięźniowie zdjęli z niego kożuch, rozesłali na posadzce i ułożyli go na nim. Miał szczęście. W celi razem z nim siedział wiejski znachor. Obejrzał pobitego i stwierdził, że połamano mu żebra. Skrzyknął więc chłopaków i kazał przytrzymać leżącego. Wtedy podłożył mu palce pod uszkodzony bok i zdecydowanym ruchem odgiął. Józef odzyskał przytomność i zaczął normalnie oddychać.

Sędzia był jego cichym sprzymierzeńcem

Rudziewicz nie przyznał się do współpracy z AK i jego sprawa za dezercję z milicji po rozbrojeniu posterunku została umorzona. Wydawało się, że koszmar dobiegł końca. W 1949 roku na UB zgłosił się jednak pewien człowiek i "wysypał" sprawę rozbrojenia milicjantów przez akowców. Józefa ponownie aresztowano, i znowu rozpoczęły się przesłuchania i bicie na zmianę. Żeby go złamać psychicznie, w więzieniu co jakiś czas wrzucano go do niewielkiego pomieszczenia, którego ściany pokryte były szronem, a przez okienko wpadał do środka śnieg. Poza dziurą w podłodze, do załatwiania potrzeb fizjologicznych, nie było tam nic. Józef doczekał się jednak sprawy sądowej.

Oskarżycielem był prokurator, który tylko co wrócił ze szkolenia w Moskwie. Za najdrobniejsze przewinienia domagał się bardzo surowych kar. Rudziewicz miał jednak na szczęście cichego sprzymierzeńca.
- Później mi powiedzieli, że ten sędzia pomagał jak tylko mógł ludziom, którzy nie sypali - wspomina. - Tak było i w moim przypadku.

Wyrokiem Rejonowego Sądu Wojskowego w Białymstoku Józef Rudziewicz został skazany na 4 lata pozbawienia wolności.

- Cały życie wierzyłem w siłę patriotyzmu - podkreśla Rudziewcz. - Może za sprawą czasów, może za sprawą wychowania. Moi pradziadkowie zginęli na Syberii za Powstanie Styczniowe i babcia zaszczepiła mi ten patriotyzm. Ucierpiałem trochę z tego powodu, ale niczego nie żałuję. Straszne rzeczy przeszedłem i widziałem. Najbardziej mnie to bolało, że nasi, Polacy, mówili, że są patriotami, a wydawali swoich kumpli, a nawet kuzynów Ruskim.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna