Marek Lechowicz
Marek Lechowicz
Marek Lechowicz, rodowity łomżyniak, pisarz, scenarzysta filmowy i teatralny. W 2010 roku wydał książkę pt. "Absurdut" z ilustracjami Teresy Adamowskiej. Dwa lata temu kolejną pt. "Waniliowy sen". Dwa lata temu powołał Podlaski Regionalny Fundusz Filmowy, którego jest prezesem. Fundusz stawia sobie za cel tworzenie i zachowanie filmowego dziedzictwa woj. podlaskiego.
Historia polskich tułaczy. Władze ZSRR wywiozły w latach 1939-41 z anektowanych polskich Kresów Wschodnich na Syberię tysiące polskich rodzin. W 1941 r. pomiędzy Stalinem a Rządem RP na uchodźstwie zostało zawarte porozumienie, na mocy którego Polacy przebywający w syberyjskich obozach pracy przymusowej na terenie Związku Sowieckiego zostali zwolnieni i wybrane osoby pod dowództwem gen. Andersa opuściły Związek Sowiecki i przedostały się do Iranu. W 1942 r. w obozach na terenie Persji (Iran) znalazło się 120 tys. Polaków, w tym ok. 20 tys. dzieci. Osierocone polskie dzieci były później przewożone do Indii, Kenii i Nowej Zelandii.
- Skąd pomysł na sfilmowanie losów dzieci zesłańców syberyjskich, które trafiły od Nowej Zelandii?
- W lipcu 2011 r., będąc w Warszawie, zaszedłem do ambasady Nowej Zelandii, bo od jakiegoś czasu intrygował mnie ten odległy skrawek ziemi. Może były to echa czytanych w młodości książek Szklarskiego o egzotycznych wyprawach na odległe i nieznane lądy, a może inny irracjonalny czynnik miał na to wpływ. Bo nie wierzę, że czystym przypadkiem było spotkanie w ambasadzie historyka Dariusza Zdziecha, który miał w tym właśnie dniu dyżur i który rozpoczął tam pracę zaledwie kilka dni wcześniej. Okazało się, że jest on autorem niezwykle ciekawej książki: "Pahiatua - Mała Polska małych Polaków". Książki, z której dowiedziałem się o złożonych losach polskich dzieci, które w 1944 r. trafiły do Nowej Zelandii. Tak historia tak mnie zaintrygowała, że rozpocząłem zgłębianie wiadomości o tych bardzo mało znanych wydarzeniach.
- Wśród ponad 700 polskich dzieci, które - osierocone - trafiły z Syberii do Nowej Zelandii, były też maluchy z naszego regionu.
- Tak. Dotarłem do osób, które wróciły po 1945 r., czyli po zakończeniu II Wojny Światowej, do Polski. Nagrałem ich wspomnienia. Byli to m.in. mieszkańcy naszych okolic. Był wśród nich Piotr Aulich z Kupisk Starych, czy też przemiłe panie z Ostrołęki: siostry Ulka i Elżbieta z domu Bednarskie. Niestety, te urocze panie odeszły już do krainy wiecznego szczęścia. Żyje tylko ich trzecia siostra Anna, mieszkająca w Warszawie.
- Część "świadectw" ocalałych z tej wojennej tułaczki nagrał pan w Polsce, ale po pozostałe trzeba było jechać aż do Nowej Zelandii. Daleko zawędrowaliście z kamerą.
- Udało nam się zebrać budżet i wyjechać do Nowej Zelandii pod koniec października 2013 roku. Spędziliśmy tam trzy tygodnie, byliśmy na dwóch wyspach, zdjęcia kręciliśmy m.in. w Wellington, Auckland, Christchurch, Pahiatua i nad uroczą zatoką Akaroa. Nagraliśmy w sumie ponad 30 godzin materiału.
- Tam również spotkał pan osoby pochodzące z naszego regionu?
- Niezwykle miłą niespodzianką było dla mnie to, że poznałem tam panią Justynę Różycką, która urodziła się i mieszkała w Łomży przy ulicy Wąskiej. Było to dla mnie zaskoczeniem, gdyż w dostępnych materiałach, które wertowałem długimi godzinami, nie natknąłem się na żaden ślad związany z panią Różycką…
W Nowej Zelandii spotkałem wspaniałą Polonię, która jest dumna ze swojego polskiego dziedzictwa i głęboko wierzy w to, że "Bóg, Honor, Ojczyzna" to słowa - symbole, które są prawdziwym kierunkowskazem godnego życia.
- Wysłuchał pan wielu poruszających historii, wspomnień z trudnego dzieciństwa. Czy któraś z nich szczególnie pana poruszyła?
- Chyba w całej tej, jakże traumatycznej historii ludzkiej golgoty, największe piętno na psychikę dziecięcych bohaterów wywarł ten wytrwały i cichy zabójca - głód. Pamiętam, jak Piotr Aulich opowiadał, jak jako dziecko zbierał wraz z rodzeństwem zbryloną krew, która wypływała z rzeźni na ulicę. Mama im to smażyła dodając może jakieś ziarna, czy cokolwiek innego, co mogło nadawać się do zjedzenia, i robiła im z tego posiłek.
- Pana film był już wyświetlany w Nowej Zelandii, a tydzień temu - w Łomży. Jak widzowie odbierają te dramatyczne historie?
- Docierają do mnie informacje z Nowej Zelandii, że materiał zdjęciowy odbierany jest z ogromnym emocjonalnym wzruszeniem. W Łomży ten pilotażowy film został wyświetlony po raz pierwszy kilka dni temu i spotkał się z owacją na stojąco. Jest to dla mnie największą i wzruszającą nagrodą.
Chcę podkreślić, że film ten jest efektem pracy i pasji wielu osób współpracujących nad procesem jego powstawania. Należą do nich: Michał Chojak - operator, dźwiękowiec, oświetleniowiec i montażysta, Robert Chojnacki, który tworzy i udoskonala muzykę filmową, Grzegorz Kowalski - grafik komputerowy oraz Andrzej Malec - wspaniały interpretator poezji Zbigniewa Herberta.
- By film "Wygrać z przeznaczeniem" był kompletny, brakuje jeszcze zdjęć z Iranu. Czy uda się panu wyjechać i "dokręcić" brakujące kadry?
- Po rozmowach w ambasadzie Iranu w Warszawie i wywiadzie z ambasadorem Islamskiej Republiki Iranu, panem Raminem Mehmanparast, który znakomicie zna historię i ciepło wypowiada się o bezinteresownej pomocy, której udzieliła polskim dzieciom była Persja, jestem przekonany, że nasz wyjazd na zdjęcia do Iranu dojdzie do skutku. Zostały nam przyznane wizy dziennikarskie. Zdjęcia chcemy wykonać głównie w byłym Pahlewi, nadmorskim porcie, Teheranie, Isfahanie - zwanym ówcześnie "miastem Polskich Dzieci", jak również będziemy starać się dostać do Turkmenistanu, którędy też Polacy przedostawali się do wolności.
- Jest pan prezesem Podlaskiego Regionalnego Funduszu Filmowego, który powstał niedawno, ale już ma na swoim koncie kilka ciekawych inicjatyw związanych z regionem. Czy, według pana, samorząd powinien wspierać taką działalność, czy pomaga to w promowaniu danego miasta, regionu, województwa?
- Regionalnych Funduszy Filmowych na mapie Polski jest około dziesięciu. Na tzw. Zachodzie, np. w Niemczech, ponad 90 proc. produkcji filmowych wspomagają głównie lokalne fundusze filmowe. Jest to logiczne, bo kto jak nie "lokalni" mają się znać na ekonomicznych, turystycznych i wizerunkowych potencjałach regionu? Mówię o tym w sposób bezpośredni, gdyż zjawisko zwane filmem jest najprostszą, najskuteczniejszą i najbardziej efektywną formą reklamy regionu w skali lokalnej, makroregionalnej, ogólnopolskiej, europejskiej i światowej. Przykład polski - film "Ida" Pawła Pawlikowskiego, zgarniający dziesiątkami nagrody na światowych festiwalach filmowych, a obecnie mocny pretendent do tegorocznych Oskarów, był współfinansowany był przez Łódzki Fundusz Filmowy. Przykład zagraniczny - film "Władca Pierścieni" Petera Jacksona i jego kolejne kontynuacje... Skutek serii tych filmów jest tak wielki, że Nowa Zelandia jest postrzegana przez pryzmat tychże filmów, a nie odwrotnie. Już na samym lotnisku w Wellington wita nas napis: Welcome to Middle-Earth - Witamy w Śródziemiu.
Ale, żeby móc realizować projekty filmowe, które są wizytówką i marką regionu, potrzebna jest konsolidacja sił samorządowych, instytucjonalnych i osobowych. Dlatego bierzmy byka za rogi, a nie chowajmy głowy w piasek, bo wystawiamy w ten sposób na ekspozycję wstydliwą część ciała.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?