Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiedziałem, że tu wrócę

Ewa Sznejder [email protected]
Angelo Roffinella poznał wszystkich członków rodziny, dokładnie też pamiętał okolicę
Angelo Roffinella poznał wszystkich członków rodziny, dokładnie też pamiętał okolicę A. Gardocki
- Dręczyły mnie pytania: czy przeżyli wojnę, czy nikt ich nie skrzywdził za to, że mnie ukryli, czy nikt ich nie prześladował. Dzięki nim żyję. Angelo Roffinella spod Turynu przyjechał do Zambrowa, aby znaleźć ludzi, którzy w czasie wojny dali mu schronienie, ryzykując własnym życiem. Odnalazł ich.

Przy wzroście 1,97 m ważył zaledwie 48 kilo. Od sześciu miesięcy ani razu się nie wykąpał. Zjadały go wszy. Drogę do toalety znaczyła strużka moczu, bo nerki zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Czuł, że słabnie. Angelo Roffinella miał 20 lat i rozpaczliwie nie chciał umierać. Wiedział, że ratunek może znaleźć tylko za murami obozu. Polacy traktowali Włochów lepiej niż Niemcy, ich niedawni sojusznicy.
- To cud, że się udało. Wykpiłem się śmierci - mówi dziś, po 63 latach.
Zdrajcy z Cefaloni
Walczył zaledwie osiem miesięcy, kiedy Włochy skapitulowały. Pod Cefaloni trafił do niewoli niemieckiej. Odtąd żołnierze z jego batalionu byli już tylko "zdrajcami z Cefaloni". A zdrajcom nie należą się żadne prawa. Nawet prawo do życia.
Włosi zostali przetransportowani do Wilna w strasznych warunkach. Tu podzielono ich na grupy. Angelo wraz z 300 innymi jeńcami przyjechał do Zambrowa, gdzie w dawnych koszarach carskich stacjonowali Niemcy. Umieścili w nich też więźniów.
Włosi mieszkali po 10 w wielkich, prawie nieogrzanych pokojach. Dostawali raz dziennie wodnistą zupę. Na 300 osób gotowano ją z kilograma koniny i kilku kilogramów jarzyn. Jedli, co się dało, a wówczas wydawało się, że można zjeść wszystko: surowe lub zgniłe ziemniaki i zebrane z ziemi rozsypane ziarna zboża.
Panował przeraźliwy mróz, ale oni mieli tylko cienkie płaszcze. Jeńcy zaczęli masowo wymierać. Nie wytrzymywali fatalnych warunków i katorżniczej pracy przy budowie torów kolejowych do Czerwonego Boru.
- Poznaliśmy wtedy, co to zima Północy - wspomina Angelo. - Nie myliśmy się, nie było mowy o praniu swoich rzeczy. Było za zimno.
Zmarłych grzebano na cmentarzu prawosławnym, nie stawiając krzyża ani tabliczki. Prawie codziennie ktoś umierał albo ginął, zastrzelony przez hitlerowców.
Nadzieja za drutami
Już w pierwszych dniach jeden z jeńców próbował uciec. Na oczach kolegów Niemcy go rozstrzelali. Potem zdarzały się kolejne ucieczki i kolejne rozstrzelania. Ale śmierć czekała też w obozie. Śmierć z głodu i wyczerpania.
Angelo uważnie obserwował koszary i ich otoczenie. Pomogła mu pamięć geometry: przed wojną zaczął uczyć się tego zawodu. Nakłonił kolegę, aby przesadził go przez ogrodzenie. Upadł bezwładnie po drugiej stronie. Przeraził się własnej brawury.
Z pomocą przyszedł mu Polak, który też pracował w obozie. Nakarmił i dał jedzenie na drogę. Jak inni mieszkańcy Zambrowa, okazywał jeńcom wiele serdeczności. Apelował o to bowiem nawet ksiądz podczas niedzielnych nabożeństw, przerażony widokiem wychudzonych robotników kolejowych.
Włoch wrócił do obozu, bo czuł, że nie jest gotowy do prawdziwej ucieczki. Kilka dni później, razem z kolegą, Ferdinandem Bargetto, uciekł.
- Przeskoczyliśmy przez ogrodzenie przy warsztatach i domu niemieckiego komendanta, wspięliśmy się na niewielkie drzewo - wspomina. - Uratowało nas to, że wartownik zawahał się, bo na linii strzału miał ludzi, no i okna przełożonego. Ta chwila wystarczyła.
Zgubili pościg, leżąc w zbożu do wieczora. Ścigało ich pięć patroli konnych. Gdyby Niemcy mieli psy, uciekinierzy byliby bez szans.
Życie zawieszone na nitce
Angelo i Ferdinando rankiem wyszli z lasu. Stanęli oko w oko z Polakiem. Dał im znać ręką, aby się nie ruszali. Przyniósł trochę chleba i mleko. Pokazał, że na pobliskim wzgórzu w dworku znajduje się posterunek żandarmerii. Porozumiewali się gestami i pojedynczymi słowami. Już wiedzieli, którędy iść.
W gospodarstwie pod lasem zauważyło ich dwóch mężczyzn: ojciec i syn. Wpuścili do domu, nakarmili. Potem ojciec dał znak, aby odeszli.
- Nastąpiła trochę ostrzejsza wymiana zdań, bo najstarszy syn chciał, abyśmy zostali - opowiada Angelo. - Ojciec nie miał twardego serca, po prostu starał się uchronić rodzinę przed niebezpieczeństwem. A my też nie chcieliśmy nikogo narażać, byliśmy gotowi do drogi.
To gospodyni zadecydowała, że zostają. Nocowali w sianie w szopie nad stajnią. Mieli gruby sznur, który służył do wspinaczki. Drabiny nie było, aby nie sugerowała, że ktoś się tu ukrywa. Posiłki jedli najczęściej w polu, niespokojni, czy nikt ich nie zauważy. Odpłacali gospodarzom pracą. Szybko się rozdzielili. Ferdinando trafił do sąsiedniego gospodarstwa. Obaj powoli odzyskiwali siły i zdrowie.
Do Zambrowa zbliżał się jednak front, a z nim stawało się coraz niespokojniej. Angelo raz uciekał, ostrzelany przez niemiecki patrol. Innym razem zdyszany gospodarz ledwo zdążył go ostrzec, że wojsko niemieckie przeszukuje wieś. Włoch znów posiłkował się ucieczką między snopki zboża.
- To straszne chwile. Czujesz, jak krew buzuje w skroniach i serce łomocze ze strachu, a właśnie wtedy trzeba zachować zimną krew - mówi Angelo. - Właśnie wtedy zdajesz sobie sprawę, że twoje życie zawieszone jest na cienkiej bawełnianej nitce.
W drugiej połowie sierpnia do Zambrowa weszli Rosjanie. Angelo odszedł. W drodze z transportem jenieckim zahaczył o Wschód. Wiedział, że Sowieci traktują Włochów jeszcze gorzej niż Niemcy. Natknął się na patrol. Próbował jednemu z oficerów wytłumaczyć, w jakiej znalazł się sytuacji. Żołnierz przystawił mu broń do skroni. Znów trafił do łagru, tym razem pod Mińskiem. Całe szczęście, że na krótko, bo wojna dobiegała końca.
Muszę wiedzieć
Dziesiątki lat Angelo zastanawiał się, jaki los spotkał jego wybawców. Bał się, że mogli być represjonowani za okazaną pomoc. Wiele dowiedział się bowiem w czasie wojny o Polsce. Jeden z synów ukrywających go gospodarzy opowiedział mu o tym, że jako jeden z nielicznych ocalał z Katynia. Razem słuchali radia.
- Zrozumiałem, że Katyń to była sprawa Rosjan, a nie Niemców, jak to później ustaliła międzynarodowa komisja, w której uczestniczył także jeden z włoskich generałów - opowiada.
Problemem największym było to, że Angelo, ze względów bezpieczeństwa, nie próbował poznać nazwiska rodziny, która go ukryła, nie znał nawet nazwy miejscowości. Długo trwało, zanim udało mu się znaleźć w Polsce instytucję, która zdecydowała się wspomóc poszukiwania.
- Skontaktowaliśmy się za pośrednictwem redakcji "Odkrywcy" - wspomina Jarosław Strenkowski z Regionalnej Izby Historycznej w Zambrowie. - Angelo przyjechał do Polski.
Włoch ma rewelacyjną, fotograficzną pamięć, wyćwiczoną przez lata pracy w geodezji. Pamiętał koszarowy budynek K-4, w którym mieszkał, wskazywał, w którym miejscu uciekł, nawet odnalazł pień drzewa, na które się wspiął (przy obecnym budynku Caritas). Bezskutecznie.
Angelo się nie poddał. Przez rok odtwarzał dzień po dniu każdy kilometr swojej ucieczki. I wrócił z kilkoma mapkami i kilkudziesięcioma stronami wspomnień zatytułowanymi "Wykpiłem się śmierci". Wierząc, że tym razem się uda.
Wróciłem!
86-letni Zygmunt Skarzyński usłyszał w dzienniku telewizyjnym o Włochu, którego w czasie wojny ukrywała rodzina spod Zambrowa. Spojrzał na ekran i nie miał wątpliwości, że to w jego domu Angelo Roffinella odzyskał siły po wykańczających warunkach obozu jenieckiego. Zadzwonił natychmiast do Regionalnej Izby Historycznej. Następnego dnia Włoch był u niego w domu w Wądołkach. Razem pojechali do Skarżyna, gdzie w czasie wojny mieszkał Zygmunt. Nie było dawnych zabudowań, a z dworu zostały ruiny. Ale zachowały się fotografie z lat 50., a na nich wszyscy wybawcy Angela. Dziś spośród nich żyje tylko Zygmunt.
- Poznał wszystkich członków rodziny, pamiętał okolice - mówią zaskoczeni potomkowie Skarzyńskich. - Fenomenalna pamięć!
- Zgadzały się wszystkie plany - podkreśla Jarosław Strenkowski. - Każdy budynek stał dokładnie tak, jak to określił Angelo. Były stawy, droga, wzgórze. Paradoksalnie, rok temu byliśmy pół kilometra od ruin dworku w Skarżynie. Wówczas skierowaliśmy się na prawo. Gdybyśmy poszli w lewo, natknęlibyśmy się na miejsca, które Angelo zaczął rozpoznawać. Odchodząc w sierpniu 1944 roku, Angelo Roffinella powiedział Skarzyńskim: "Dziękuję, wrócę do was". Wrócił po 63 latach.

Za pomoc w zbieraniu materiałów dziękuję panu Andrzejowi Świtajewskiemu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna