Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wspomnienia przed Wielkanocą

Adam Czesław Dobroński
Eugenia Wądołowska i Leopold Rogowski, mama i ojciec Teresy Rytel, autorki wspomnień
Eugenia Wądołowska i Leopold Rogowski, mama i ojciec Teresy Rytel, autorki wspomnień Archiwum
Przed tygodniem Teresa Rytel (z domu Rogowska), rodem ze wsi Glinki w gminie Radziłów, od 37 lat mieszkająca w Andriankach (gmina Boćki), opowiedziała nam o losach swej rodziny. Mama Eugenia z trójką dzieci została wywieziona 13 kwietnia 1940 roku do Kazachstanu.

Ojciec Leopold pozostał w przygotowanej wcześniej kryjówce, stryj Józef zdołał uciec w ostatniej chwili, a trójka dzieci niepostrzeżenie dla enkawudzistów czmychnęła do cioci Zosi. O dziwo, „czerwoni” pozostawili i chorą babcię. Trochę trudno w to uwierzyć, ale tak się stało, a jeden porządny Sowiet doradził, by upychać do worków co się da.

Dramat ojca

Stryj Józef - o tym też już mówiłam - postanowił zatrzeć za sobą ślady i wybrał się do brata Henryka mieszkającego w Ostrołęce, wówczas już włączonej do III Rzeszy. Niestety, wpadł w ręce pograniczników i znalazł się w więzieniu w Brześciu nad Bugiem. Ojciec się nadal ukrywał, ja i dwóch braci trafiliśmy na przechowanie do kuzynów. Tak doczekaliśmy wypędzenia Sowietów.

Niestety, kolejni „wyzwoliciele” wcale nie byli lepsi, a tylko inni. Najpierw zmusili Leonarda, by został wójtem, jak przed wojną. Nie było wyjścia, zbójowi - żandarmowi nazwiskiem Kolasko (mówił po polsku) - nie można było odmówić. Ojciec kupił rower i dzień w dzień jeździł do Przytuł. Tak było do 22 lutego 1944 r., kiedy to miało się odbyć wesele stryjka Józefa. Dzień wcześniej Niemcy wezwali ojca do Stawisk. Wrócił pełen obaw, podejrzewał, że został zdekonspirowany. Był bowiem w ruchu oporu, brał papier z gminy na nielegalne druki, które i ja roznosiłam przyczepione pod spodem spódnicy. Tego 22 lutego przyjechali z rana, pili i jedli. Potem kazali ojcu zabrać się nimi. Założył kożuch, przyciągnął nas troje ku sobie, objął za główki. Powiedział, że to pewnie ostatni raz się widzimy. Wybuchnęliśmy płaczem, żandarmi kolbami nas rozdzieli. O, niech pan popatrzy, tu są dokumenty z obozów koncentracyjnych: Stutthof (nr 34859, więzień polityczny), Buchenwald (nr 98378). Wcześniej siedział w więzieniach w Łomży i Białymstoku, zakończył życie 29 stycznia 1945 roku. Był bardzo dobrym ojcem, w zachowanym liście do swej żony, a mojej mamy zawarł życzenia na zbliżającą się Wielkanoc 1941 roku, które zacytuję: „Życzymy Wam Świąt Zmartwychwstania Pańskiego i aby Chrystus zmartwychwstały sprawił to, abyśmy i my mogli zmartwychwstać w tym życiu wraz z tym wszystkim cośmy utracili, to jest Ojczyzną”.

Losy stryjków

Wspomniałam już stryjka Józefa. I on doczekał w więzieniu sowieckim najazdu Niemców. Wyrwał się ostatkiem sił na wolność i chciał jak najszybciej wrócić do nas. Grupą doszli do Bugu, most zerwany, nie ma jak przejść. Nim zorganizowali jakąś łódź, zagarnęli ich Niemcy i dołączyli do jeńców sowieckich. Wszystkich trzymali za drutami w polu, prawie bez jedzenia, wkrótce wokół nie było ani źdźbła trawy, ani okruszka kory na drzewach. Dopiero pod jesień Polakom pozwolili odejść, stryj dowlókł się do domu, długo nie mógł przyjść do siebie. Zabrali mu zdrowie, zmarł zaraz po wojnie. Stryj Heniek był kimś ważnym w konspiracji ostrołęckiej, na stacji kolejowej robili dywersję. Nawet nie wiedzieliśmy, że musiał uciekać stamtąd. To było w czerwcu 1944 roku, trzeba było pleć len. Nagle usłyszeliśmy jak kule zaczęły świstać nad nami. Jakieś krzyki, ktoś wyskoczył z żyta. Potem wszystko ucichło, poszliśmy zobaczyć co się stało. Okazało się, że to Henryk postanowił ukryć się w naszej okolicy. Trafił fatalnie, akurat żandarmi jechali drogą, on wysoki, żyta jeszcze niskie. Nie patyczkowali się, potem zajechali do gminy i powiedzieli, że zabili bandytę, trzeba go zagrzebać.

Wojna się skończyła, a my w trójkę i babcia czekaliśmy na mamę i pozostałe rodzeństwo. Wrócili w 1946 roku, Z pomocą kuzynów i sąsiadów zaczęło się nowe życie. Mama nie miała wątpliwości, dzieci muszą się wziąć do nauki, a stryjenka Janina Mścichowska i ciocia Anna Rogowska przytaknęły jak na nauczycielki wypadało. To się wzięliśmy. Jeśli można, to raz jeszcze pochwalę się, mamy teraz w najbliższej rodzinie 38 magistrów. I wciąż ich przybywa.

Moje szkoły

Miałam 16 lat i długie wymuszone przez okupantów „wagarów” za sobą. Postanowiono, że zacznę chodzić do szkoły w Glinkach, by się przysłuchiwać, nabrać nawyku do czytania, uczyć czego się da. Na koniec roku wystąpiłam z deklamacją z „Pana Tadeusza”, wypadło prawie zachwycająco, to od września zaczęłam edukację w Jedwabnem. Na szczęście wszędzie miałam dobre opiekunki, a przerośniętych uczennic i uczniów nie brakowało, nikt nikomu w metryki nie zaglądał. Skoro szło mi coraz lepiej, to zostałam się uczennicą Liceum Pedagogicznego w Łomży. Najstarszy brat Lucek przejął rolę ojca i został na gospodarce, Geniek, Lucyna i Franek pokończyli w swoim czasie studia wyższe w Gdańsku, Władek szkołę średnią. Z dyplomem pedagoga dostałam skierowanie do pracy od 1 września 1951 roku. Daleko, bo w powiecie bielskim. Inspektor łaskawie zapytał, co mi się marzy i odpowiedział sam: pewnie blisko kościoła, poczty, autobusu? Pozostał tylko autobus, wieś nazywała się Adrianki, budynek ruina. Podczas pierwszej konferencji pedagogicznej poznałam kierownika szkoły Edwarda Rytla, od 1953 roku mego męża. Za mieszkanie posłużyła izba u pana Stanisława, z wodą w misce. Sal w szkole było dwie, klas pięć, starsze z konieczności łączone parami, sieci elektrycznej jeszcze nie dociągnięto. Płaca marna, wymiar godzin tygodniowo 36 nie licząc zbierania z sołtysem podatków. Osobliwością były egzaminy ideologiczne przeprowadzane przez przyjezdnych towarzyszy. No i urodziłam trójkę dzieci.

Proszę jednak koniecznie napisać, że choć było trudno - mama to nie chciała mnie puścić w takie odludzie - to nie brakowało mi sił i woli do pracy. A dzieci okazały się wdzięczne, rodzice też. Stopniowo zresztą następowała poprawa, dziś Adrianki mają ładną szkołę a ja jestem zapraszana na uroczystości jako seniorka. Miło mi, doceniam te wizyty, pozdrawiam młodsze koleżanki.

Wielkanoc

Śniegiem straszy, ale jak święto Zmartwychwstania to musi być radośnie, z nadzieją. Chciałabym, jak miejsca starczy, wspomnieć przedwojenne Wielkanoce, te z mojego dzieciństwa. Oczywiście był post, czego pilnowała babcia bardzo surowa w tym względzie. Pierwszą zapowiedzią zmiany nastroju to chyba było świniobicie w wykonaniu tatusia. Szczegółów nie znam, bo nas tam nie dopuszczano. Za to w Wielki Piątek mamusia brała się za ciasta, wyczarowywała babki, pachniało pięknie. W Wielką Sobotę przychodziła kolej na mięsiwa i kiełbasy, dlatego tak późno, bo nie było lodówki. Dzieciaki kręciły się zaś przy święconce układanej na talerzu, który potem zawijało się w serwetkę. Kółko kiełbasy, w środku jajka a jakże, borówki z lasu, umajenia. Kościół był dość daleko, w Przytułach, więc ksiądz przyjeżdżał do jednego z gospodarzy, święcił (wodę też), a z sobą zabierał kosze z jajkami jako dowód wdzięczności parafian.

Półsenni jechaliśmy w niedzielę furą na rezurekcję. Gorzej było z jazdą powrotną, bo każdy gospodarz pędził jak zwariowany. W tym szaleństwie była metoda, pierwszym lepiej rosło zboże. Śniadanie zaczynała babcia, kroiła jajeczka, odmawiała modlitwy („zdrowaśki”), a potem wszyscy odbijali sobie za długi post. I trzeba było nabrać sił, by wieczorkiem obchodzić kolejno chałupy, przed oknami śpiewać z nadzieją na dary. Najgłośniej było przed domami, w których mieszkały panny - „Jest tu panna, jest dorosła/ Bodaj za mąż za rok poszła/ Bodaj chłopa dobrze słuchała/ I nam wykup dobry dała!”.

O laniu wodą w drugi dzień Wielkiej Nocy wszyscy wiedzą. Mniej pewnie o kąpielach przedświątecznych i temat to nieco wstydliwy. Zapomniano natomiast zupełnie o huśtawkach, które zawieszano ku radości nie tylko dzieci. Pewnie zaskoczę na koniec wiadomością, że choć to była okolica szlachecka i jedzenia sobie nie żałowano, to pito mało. Z oszczędności, czy z rozumu? No, to życzę Wielkiej Nocy pobożnej, dostatniej, zdrowej, miłej. Jak można, to w rodzinnym gronie i z uszanowaniem tradycji!

***

Dołączam się do życzeń pani Teresy. Dziękuję za wszystkie dotychczasowe rozmowy i czekam na kolejne zaproszenia (tel. 601 352 414). Przestrzegam przed przypadkiem odnotowanym przed wiekami w jednej z parafii puszczańskich. Wierni tamtejsi źle wyliczyli czas i przyjechali na rezurekcję tydzień później. Ksiądz proboszcz kazał im zapalić świece i trzy razy obejść kościół śpiewając: „Panie Jezu Chryste/ zmartwychwstaliście jeszcze zeszłej niedzieli/ Myśmy o tym nie wiedzieli/ Alleluja, Alleluja”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna