Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ceremonia wręczenia Oscarów. Byłem na czerwonym dywanie

Rozmawia Urszula Krutul
Uważam, że film musi mieć jakieś uniwersalne przesłanie, a nie tylko dokumentowanie czyjejś historii - podkreśla Śliwiński
Uważam, że film musi mieć jakieś uniwersalne przesłanie, a nie tylko dokumentowanie czyjejś historii - podkreśla Śliwiński Wojciech Wojtkielewicz
W niedzielę miliony osób na całym świecie usiądą przed telewizorami, by obejrzeć galę rozdania Oscarów. - Ta ceremonia to jest kicz, ale na bardzo wysokim poziomie - mówi Tomasz Śliwiński, który uczestniczył w niej w ubiegłym roku.

- W niedzielę odbędzie się gala rozdania Oscarów. Rok temu miałeś okazję uczestniczyć w tej imprezie. Jak jest na czerwonym dywanie?

- Super! To niesamowite przeżycie... Nigdy wcześniej nawet do głowy mi nie przyszło, że będę szedł po czerwonym dywanie... Oscary jakoś mnie nie interesowały i nawet nie oglądałem ceremonii rozdania tych nagród. Więc tym bardziej niesamowite było, że się tam znaleźliśmy. To było jak surrealistyczny sen.

- Co cię najbardziej zdziwiło?

- Ten perfekcyjnie funkcjonujący mechanizm oscarowego show. Tam każdy zna swoje miejsce. Dla mnie to był zupełnie obcy świat, celebrytów, blichtru... Niby się o tym wie, ale kiedy się trafia w sam środek obstrzału tych wszystkich fleszy, to jest to niesamowite. Nasze przejście przez czerwony dywan trwało krótko, ale i tak robiło wrażenie.

- Jest jakaś ustalona kolejność przechodzenia gości po tym słynnym dywanie?

- Kto pierwszy przyjedzie, ten pierwszy wchodzi. Ale nasza agentka nam doradziła, żeby koniecznie być wcześniej. Bo jak się przyjeżdża w ostatniej chwili, to już nikt nie chce z tobą rozmawiać, bo wtedy jest wielu ważniejszych celebrytów. Dlatego myśmy byli dwie godziny wcześniej. Cała ulica była zamknięta dla ruchu samochodowego, wszędzie tłumy fanów, na dachach snajperzy... Pamiętam jak wysiedliśmy z samochodu i moja żona dla zabawy zamachała ręką, od razu rozległy się piski fanów... Bo tam każdy, kto w oscarową noc podjeżdża samochodem, jest ważny.

- Fani myślą, że to ktoś znany, kogo na przykład nie rozpoznają...

- Dokładnie. Potem się przechodzi przez ten czerwony dywan, gdzie jest mnóstwo fotoreporterów. Przed nami szła nasza agentka z karteczką z jakiej kategorii jesteśmy nominowani do Oscara, z tytułem filmu. To też było śmieszne, bo większość dziennikarzy wówczas tylko machała nam ręką, żebyśmy szli dalej. I co zabawne, tak samo było z Pawlikowskim (reżyser nagrodzonej Oscarem „Idy” - przyp. red.).

- Później pewnie ci dziennikarze pluli sobie w brodę.

- Pewnie tak. Niemniej jednak na czerwonym dywanie byliśmy pod wielkim obstrzałem fotoreporterów. Udzieliliśmy kilku wywiadów i następnego dnia w „USA Today” znalazły się zdjęcia mojej żony, która została wybrana jako druga kobieta z najlepszą fryzurą i najlepszym makijażem na czerwonym dywanie. Do tego zdjęcia jej pierścionków, torebki i wszystkiego co miała na sobie... To było niesamowite, bo tam przecież przechodziło mnóstwo osób, a myśmy byli zaledwie jakimiś pionkami. Tymczasem okazało się, że dziennikarze obfotografują każdego na wszystkie możliwe sposoby. A całe przejście przez czerwony dywan trwa raptem z 10 minut. Potem już jest święty spokój, bo fotoreporterzy nie są wpuszczani na ceremonię.

- Ponoć na sali, w której odbywa się gala jest wielu statystów.

- Organizatorzy bardzo dbają, by żadne z miejsc na sali nie było ani przez chwilę puste. I ponoć dla wielu jest to najtańszy sposób dostania się na galę oscarową - jako statysta. Zawsze myślałem, że ci statyści to jakieś młode osoby, ale nie - to też panie i panowie w starszym wieku, którzy niczym się nie odróżniają od gwiazd. Przychodzą elegancko ubrani, a potem stoją w bardzo długiej kolejce do wejścia. Kiedy kończy się przerwa, to pierwsze osoby z kolejki zapraszane są na wolne miejsca. I jak mają szczęście, to mogą przesiedzieć nawet całą jedną część gali. Bo zaproszeni goście czasami się spóźniają np. z przerwy i wtedy nie są wpuszczani. Mi się zdarzało, że wyszedłem na przerwę, ale zdążyłem wrócić o czasie i mimo to zastałem już moje miejsce zajęte. Musiałem przeprosić tę panią, a ona z uśmiechem wstała, puściła mnie i ustawiła się na koniec kolejki. To wszystko jest z rozmysłem zorganizowane. Za każdy rząd odpowiada inna osoba i ona mówi gościom, kiedy mogą opuścić salę, a kiedy nie wolno wychodzić. Śmieszne są te przerwy w gali.

- Dlaczego?

- Bo jest ich bardzo dużo, ale są niezwykle krótkie. Nie sposób nic zrobić, bo bywa, że trwają... trzy minuty. Chociażby pójście do toalety, szczególnie dla kobiet w tych wielkich sukniach, jest wtedy dość problematyczne. Stąd wiele osób spóźnia się na kolejną część gali i wtedy właśnie potrzebni są statyści. No przecież był epizod z Agatą Kuleszą, która nie zdążyła wrócić na miejsce na czas. A nikt nie wiedział, że akurat wtedy będzie wręczenie nagrody dla „Idy”, bo była jakaś zmiana w programie.

- A udało wam się dostać słynne torby z prezentami?

- Niestety nie. Tylko celebryci je dostają. My dostaliśmy czekoladowego Oscara! (śmiech). Ceremonię rozdania Oscarów super się ogląda. To jest kicz, ale na bardzo wysokim poziomie. Wszystko zapięte na ostatni guzik, wszystko idealnie funkcjonuje. To niesamowite show. Kiedy emocje po naszym rozdaniu opadły, mogliśmy się zrelaksować i dobrze bawić. Ceremonia trwała długo, a później był bal na tym samym piętrze, na którym było mnóstwo ludzi, mnóstwo dobrego jedzenia... Fotoreporterzy i dziennikarze rozmawiali już tylko z tymi, którzy dostali Oscara. Bal zawsze trwa krótko, bo wszyscy celebryci szybko się rozjeżdżają. Wtedy bowiem zaczynają się kolejne imprezy, tylko dla wtajemniczonych. My też mieliśmy taki układ z naszą agentką, że jak dostaniemy Oscara, to dzwonimy do niej i jedziemy na imprezę, na którą można się dostać tylko z Oscarem. A jeśli go nie dostaniemy, to tyle. Ludzie się rozchodzą i koniec imprezy. To też jest niesamowite, że rzeczywiście przed Oscarami wszyscy o ciebie dbają, a po Oscarach liczą się tylko ci, którzy dostali statuetki. Ale cały czas przedoscarowy był dla nas niesamowity.

- To znaczy?

- Przez tydzień mieliśmy ważne imprezy, obiady, poznawanie różnych osób, panele dyskusyjne. Już nawet dwa tygodnie przed rozdaniem Oscarów była taka najfajniejsza impreza - Lunch Nominowanych. Tam są tylko nominowani z osobami towarzyszącymi i członkowie Akademii. Nie ma prasy, nie ma nikogo z zewnątrz. Na Oscarach jest tylu gości, że ciężko dostrzec jakieś gwiazdy, porozmawiać z nimi. One przychodzą, siadają na wyznaczonych miejscach i trudno z nimi nawiązać kontakt. A właśnie ten lunch to jest moment, kiedy wszyscy traktowani są tak samo, bo wszyscy sa nominowani.

- Z kim siedziałeś przy stoliku?

- Na przykład z Juliane Moore.

- Oscara za film nie przywiozłeś, ale miałeś statuetkę dla syna, który jest bohaterem twojego filmu.

- Tak! Leoś dostał Oscara z czekolady. Cieszył się, ale nie rozumiał w sumie o co tyle szumu z tymi Oscarami. A my też mu nie tłumaczyliśmy za bardzo, bo jest jeszcze małym chłopcem. Wtedy miał 4 lata.

- Wasz Leo dostał Oscara, a czy twoim zdaniem Leonardo DiCaprio też w końcu zgarnie statuetkę?

- Nie mam czasu śledzić wszystkich fabuł. „Zjawę” widziałem i widać, że tam się wszyscy starali o Oscara (śmiech), na czele z operatorem. A czy Leo dostanie Oscara, nie wiem. Trudno powiedzieć. Wiadomo, że Akademia docenia takie trudne role, przeobrażenia. Z tego punktu widzenia jego rola spełnia wymogi. Ale nie widziałem innych filmów, nie wiem z kim DiCaprio konkuruje, więc trudno mi powiedzieć. To jest loteria.

- Za jaką kategorię trzymasz kciuki?

- Najbliższa mi kategoria to dokumenty, ale nawet nie znam tych filmów, bo nie są ogólniedostępne. Rok temu były specjalne pokazy dla nas, więc miałem okazję zapoznać się z wszystkimi filmami.

- Wspomniałeś o małej dostępności nominowanych dokumentów. Ponoć „Nasza klątwa” też w początkowym zamyśle miała być filmem, który nie wiadomo czy kiedykolwiek ujrzy światło dzienne...

- Ten film ma długą historię. Na początku w ogóle nie chciałem go robić, bo czułem, że jest to zbyt osobista opowieść i wcale nie chcemy pokazywać naszych chwil słabości i tego, co przeżywaliśmy z naszym synkiem. W końcu jednak zdecydowaliśmy się go nakręcić, ale do końca nie wiedzieliśmy, czy w ogóle odważymy się komukolwiek go pokazać. Uważam, że film musi mieć jakieś uniwersalne przesłanie, a nie tylko dokumentowanie czyjejś historii. Ale po paru miesiącach stwierdziłem, że nasza opowieść o radzeniu sobie z różnymi przeciwnościami losu jest uniwersalna. I że jednak podzielimy się naszymi doświadczeniami, bo może pomożemy komuś, kto znalazł się w podobnej sytuacji. I to jest najlepsza decyzja, jaką mogliśmy podjąć. Niezależnie od Oscarów i wszystkich nagród, jakie dostaliśmy.

- Dlaczego?

- Ze względu na odzew, jaki dostaliśmy z całego świata. Wiele osób nam bardzo dziękowało, że zrobiliśmy ten film. Przejechaliśmy z nim pół świata. Kiedy „New York Times” opublikował ten film, obejrzało go w ciągu tygodnia milion osób. Odzew był niesamowity. Szczególnie wśród społeczności osób z CCHS, czyli z tą chorobą, którą ma mój syn. Amerykańska strona internetowa osób z CCHS przeżyła oblężenie. Wtedy oni postanowili wykorzystać ten moment i założyli Fundację CCHS, która ma na celu zbieranie pieniędzy przez rodziców na finansowanie badań nad tą chorobą. Wielu rodziców jest biologami czy lekarzami, więc zna się na rzeczy. Jest tam komisja, która ocenia te projekty. My staliśmy się regionalnymi koordynatorami tej fundacji na Polskę. Niezależnie jednak założyliśmy z moją żoną Magdą Hueckel polską fundację CCHS i organizowaliśmy już wiele akcji. Zbieramy pieniądze i staramy się jak najbardziej szerzyć informacje, jak bardzo ważna w tej chorobie jest diagnostyka. Bo jak dzieci nie zostaną dobrze zdiagnozowane, to po prostu umierają. Niedawno dostaliśmy wiadomości z RPA, że to dzięki naszemu filmowi zdiagnozowano pewnego chłopca. To pierwszy zdiagnozowany przypadek w Afryce. Właśnie w wyniku tego, że ktoś zobaczył nasz film i wpadł na trop, że to może być ta choroba... Widzę, że i rodzice w Polsce zaczęli się bardziej otwierać, wychodzić, bo wcześniej nie chcieli za bardzo o tym rozmawiać. Ta społeczność była bardzo zamknięta, a teraz zaczęliśmy się łączyć. Na CCHS choruje zaledwie 1200 osób na całym świecie.

- Jak się czuje Leo?

- Bardzo dobrze. Udało nam się zrobić mu operację, dzięki której ma zupełnie inny sposób wentylowania. Już nie oddycha za pomocą respiratora, tylko takiego wewnątrz wszczepionego urządzenia, które też trzeba włączać i wyłączać, ale jest dużo mniejsze, dużo mniej inwazyjne, więc i noce są spokojniejsze. Można zresztą śledzić jego postępy na naszym blogu, www.leoblog.pl. 16 grudnia skończył 5 lat.

- A filmowo nad czym teraz pracujesz?

- To jest właśnie problem Oscarów, że to jest wspaniała przygoda z jednej strony, ale równocześnie zabiera dużo życia, bo człowiek cały czas funkcjonuje na wysokich obrotach. Podróże do LA w tą i z powrotem, ciągłe wywiady, spotkania... No więc trochę czasu musiało upłynąć zanim można się było wziąć za kolejny projekt. Pracuję teraz nad dwoma dokumentami, jeden będzie krótkometrażowy, drugi pełnometrażowy. Ten pełnometrażowy jest o artyście, który działał pod koniec lat 60. - Krzysztofie Niemczyku. Postać swego czasu dość znana, teraz raczej zapomniana. Performer, sytuacjonista, pisarz. I tak naprawdę jest on punktem wyjścia do rozmów o takiej postawie nonkonformistycznej wobec życia. I o odwadze.

Robię jeszcze krótką fabułę, która kontynuuje temat mojego filmu „Nasza klątwa“, ale trochę wychodzimy w przyszłość. Główny bohater jest chory na tę samą chorobę, co mój syn. Mówimy o rzeczach, z którymi ja też w przyszłości będę sobie musiał radzić. A podróżując poznałem wiele osób starszych, chorujących na tę chorobę, dwudziestoparolatków, rozmawiałem z ich rodzicami, poznałem problemy z jakimi się muszą zmierzyć. Trwają ostatnie szlify nad scenariuszem i mam nadzieję, że niedługo uda się zacząć zdjęcia.

- Można zaryzykować stwierdzenie, że „Nasza klątwa”, czyli wasza klątwa, stała się waszym błogosławieństwem?

- Poniekąd tak. Choć wiadomo, że oddalibyśmy wszystko, żeby ta sytuacja nie miała miejsca i żeby Leoś był zdrowy, Ale choroba syna nauczyła nas dużej pokory wobec życia. To był test dla nas jako ludzi i dla naszego związku. Dużo się o sobie nauczyliśmy, bardzo się zmieniliśmy. A że to też przy okazji uruchomiło moją karierę filmową...

- W Białymstoku prowadzisz zajęcia z naszymi filmowcami. Znajdzie się na Podlasiu twórca na miarę Oscarów?

- (śmiech) To się wszystko okaże. I też nie można powiedzieć, że ktoś jest na miarę Oscarów, tylko, że jego film się nadaje. To dopiero drugie spotkanie, ale plan jest taki, żeby w ciągu tych sześciu miesięcy każdy z uczestników zrobił własny film. Tego czasu jest mało i zobaczymy, co się uda zrobić. Bardzo się cieszę z tych zajęć, bo Białystok jest mi bardzo bliski. Byłem tu w 2013 roku na ŻUBROFFCE i dostałem nagrodę za najlepszy dokument, właśnie za „Naszą klątwę”. Była to moja pierwsza, tak ważna polska nagroda.

Tomasz Śliwiński

urodził się w Gdańsku 24 listopada 1979 roku. Jego film „Nasza klątwa“ był w ubiegłym roku nominowany do Oscara. Wcześniej powstał krótki film „Klątwa”, który był punktem wyjścia do oscarowego obrazu.

„Nasza klątwa“

to opowieść reżysera, który wraz z żoną musi mierzyć się z bardzo rzadką, nieuleczalną chorobą ich nowonarodzonego dziecka - Klątwą Ondyny (Zespół Wrodzonej Ośrodkowej Hipowentylacji, CCHS). Chorzy podczas snu przestają oddychać i wymagają dożywotniego wspomagania czynności oddechowych za pomocą respiratora. W filmie ukazany jest proces oswajania lęku związanego z tą chorobą. Historia bohaterów filmów opisana jest na blogu: leoblog.pl.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna