Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Każdy mój dzień jest nowym wyzwaniem

Redakcja
Jak coś robisz, to przede wszystkim musi to być od ciebie, z wnętrza. Muszę sam w tych rzeczach widzieć prawdziwość – mówi Krzysztof Kiziewicz.
Jak coś robisz, to przede wszystkim musi to być od ciebie, z wnętrza. Muszę sam w tych rzeczach widzieć prawdziwość – mówi Krzysztof Kiziewicz.
Ma ścisły umysł. Wszystko przelicza matematycznie. Nawet taniec i filmy, które robi. Pracuje z narkomanami, niepełnosprawnymi, wychowankami domów dziecka. Z Krzysztofem Kiziewiczem z Białegostoku rozmawia Adrian Todorczuk.

Z zawodu jesteś informatykiem. Ale jesteś też wiceprezesem Stowarzyszenia Miłośników Kultury Ulicznej "ENGRAM", artterapeutą, tworzysz filmy, animacje do spektakli, jesteś inicjatorem graffiti, zajmujesz się niepełnosprawnymi... Jak udaje ci się to wszystko godzić?
- Nie pracuję na etacie, moje życie to projekty. Nie zrobiłbym tego wszystkiego sam, gdyby nie ludzie, którzy są w tych projektach.

Jak to właściwie się zaczęło?
- Moim hobby i zamiłowaniem od zawsze był breakdance. Mam dwie drogi: drogę tancerza i drogę filmowca. Przy czym, nie jestem wszechstronnym tancerzem, znam jedynie breakdance, a żeby zarabiać tańcem, trzeba bawić się w choreografię, trzeba chałturzyć, trzeba pójść do telewizji, szukać głupich kontaktów... W filmie wychodziło to całkiem naturalnie. Dzięki temu mam szersze horyzonty, widzowie to dostrzegają. Tańcem mogę zajmować się w teatrze, prowadząc warsztaty w Monarze... Ale nic więcej. Na filmach zaś da się zarobić. To jest moje jedyne źródło utrzymania.

A informatyka jakoś ci się w tej twojej drodze artystycznej przydaje? - Tak! Jestem umysłem ścisłym i wszystko mam policzone matematycznie. Budowa filmu to też jest matematyka, to pewna skala. Można to policzyć matematycznie, kompozycyjnie, własnymi odczuciami. W Monarze udaje mi się czasem reżyserować sztuki. To daje mi możliwość nabycia i poczucia pewnej estetyki, poeksperymentowania. Wszystko, co robię w kontaktach z niepełnosprawnymi, w Monarze, w tańcu, wykorzystuję potem w filmach. Jak trafiłeś do Ugandy? Z tego co wiem, włożyłeś w to własne pieniądze?
- Tu nie chodzi o pieniądze. Do tej misji zaprosili mnie przyjaciele, Radek Guziejko i Marcin Rogalski. Oni zauważyli, że jednym z marzeń dzieci z Ośrodka CALM jest nauczyć się tańczyć. Wyjechali do Ugandy na misje. Te dzieci chętnie uczyły się tańca breakdance. Jako że dokumentuje takie działania, pojechałem tam za nimi.
Czyli robiłeś to tylko i wyłącznie dla siebie.
- Tak. Każde działania są ukierunkowane tak, żebym ja był również usatysfakcjonowany. Najważniejsze jest to, by dawać filmy ludziom, pokazując swoją pracę, z której trzeba być zadowolonym. Jak coś robisz, to przede wszystkim musi to być od ciebie, z wnętrza. Muszę sam w tych rzeczach widzieć prawdziwość.
Dzieci z ośrodka CALM w Ugandzie, do których pojechaliście, są biedne. Jak wygląda bieda tam, czym różni się od polskiej?
- Wygląda tak, że tam jest przeokrutna bieda. Ludzie pracują cały dzień, tylko po to by mieć na bułeczkę. Na jeden posiłek dziennie, którym może być herbata, bez mleka czy z mlekiem. Dziecko dostaje jeden posiłek dziennie. Z drugiej strony, ci ludzie są bardzo szczęśliwi, zawsze uśmiechnięci i to jest bardzo szczerze. To że nie zawsze żołądek jest pełny, schodzi na dalszy plan. Oni mają inne rzeczy, które są przyjemne. Są wrażliwi na szczęście innych, widząc obcych, kipią tolerancyjnością i uśmiechem. Tak odczułem, będąc w tym klimacie, przechadzając się tamtymi drogami. Nie zaczepiają cię po pieniądze. Nie żebrzą na ulicach, nie jest to mocno wyeksponowane. Jakieś niewielkie pieniądze zarabiają swoją pracą. Są po prostu szczęśliwi.
Cała Uganda ogarnięta jest biedą?
- Uganda jest trochę inaczej zbudowana. To jest baza plemion. Ponadto to państwo zbudowane na zasadzie postawionych białych kresek, które zaznaczył biały człowiek. W czasach kolonizacji, ekspansji kolonialnej, podzielono Afrykę na kolonię brytyjską, francuską. Kolonialiści dali edukację rdzennym plemionom, ale podzieliły je na pół, tworząc konflikty. Jedno plemię należy do Sudanu, drugie do Ugandy. Stąd są wojny domowe, których my w Polsce sobie nie wyobrażamy. Nie znamy takiego zjawiska, bo to na nasz kraj zawsze napadano. A w Ugandzie to plemiona, których jest często kilkanaście, walcząc o własną autonomię, napadają na siebie i konfrontują ze sobą różne interesy.
Jak wygląda Twoja doba?
- Każdy mój dzień jest nowym wyzwaniem. Planuję swoje działania, ale one nie zawsze wychodzą. W trakcie często dowiaduję się czegoś, co zmienia mój plan działania i muszę to robić od zaraz. Jednego dnia mam premierę, ale kolejnego następne działania. W jednym czasie potrafię pracować nad sześcioma rzeczami naraz. Często nie są to działania, które trwają kilka dni. To budowanie wiedzy, powstanie pomysłu, przedstawienie scenariusza, rozpoczęcie projektu i na koniec finalizacja. Często to kilkumiesięczna praca. Muszą się ze sobą zazębiać. W dzisiejszych czasach musimy bardzo ciężko pracować na swoje. Nie mogę żyć jednym projektem, bo bym zginął. To nie jest tak, że robi się jedną rzecz, na której się skupia. To nie jest tylko Monar, dom dziecka, projekty filmowe. Tego jest dużo więcej.
Z jednej strony, robisz relacje z OVER THE TOP, z drugiej - dokumenty o Kazaneckim czy o niepełnosprawnych. Jak to spajasz?
- W tym dokumencie o Kazaneckim odpowiadałem za formę w postaci zdjęć oraz montażu. Reżyser narzucił ducha, wypracował całość. Na tym opiera się fenomen, że nie jestem sam w tym wszystkim, otaczają mnie ludzie. Z Jackiem Malinowskim robię dokument, z Tomkiem Adamskim i Bogusławem Skokiem robię warsztaty fotograficzno-filmowe w ośrodku dla niepełnosprawnych. W Monarze z jazzmanami robimy sztuki teatralne. Nie jestem pomysłodawcą wszystkiego. Bez nich by to się nie odbyło. Oni narzucają mi jakiś punkt widzenia, to jest ścisła współpraca. Nie jestem sam sobie sterem, dawno odrzuciłem tę myśl, że zabieram się za wszystko. Współpracuję z ludźmi i stąd wynika ta różnorodność. Bez tego nie byłoby tych filmów, nie byłoby sztuk.
Jak zaangażowałeś się w akcje realizacji filmów w domu dziecka w Supraślu?
- Dzięki Pawłowi Chomczykowi. Wiem, że jak mówi mi, że w domu dziecka w Supraślu coś trzeba zrobić z dzieciakami, to od razu się w to angażuję. Wiem, że jego projekty są prawdziwe. Żyjemy w czasach, gdy każdy coś robi, ponieważ za tym idą pieniądze. Mamy 90 proc. czegoś, co jest robione jedynie dla pieniędzy. W projekcie z dzieciakami z domu dziecka widzę misję, widzę idee, coś czym możemy naprawiać jakieś krzywizny, patologię. Film "Kameleon" ma znaczenie terapeutyczne dla tych dzieci. Gdy podobnie działamy w Monarze, skutkuje to tym, że przyjeżdża więcej narkomanów. Zobaczą taki obraz i przyjadą do Monaru, bo dowiedzą się, że w leczeniu jest sens. Zobaczą, że działaniami, które coś dla nich znaczyły do tej pory, można osiągnąć lepsze cele.
Często pomagasz osobom tego potrzebującym, czy więc widzisz, że dzięki twoim działaniom dzieciom otwierają się głowy?
- Nigdy do tego tak nie podchodzę. Co z tego, że film zrobiony w domu dziecka na twarzach małych aktorów spowodował uśmiechy, skoro rok później widzę, że bohater z tego filmu jest chuliganem. Nie jestem cudotwórcą, nie jestem bogiem. Nie mogę się chwalić dokonaniami. To nie jest zwycięstwo. Nie mogę wychodzić z takiego założenia, że moje filmy leczą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna