Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kiedyś Afryka, teraz Polska. Henryka Bartlewskiego życiorys nietuzinkowy

Maryla Pawlak-Żalikowska [email protected]
Bartlowizna. Trzy hektary ziemi w Goniądzu, na skraju nadbiebrzańskich mokradeł i zbierający laury ośrodek turystyczny. To tu zakotwiczył Henryk Bartlewski po latach pracy na kontraktach w Afryce i budowaniu w centralnej Polsce kapitalizmu na własną ręką i ryzyko.
Bartlowizna. Trzy hektary ziemi w Goniądzu, na skraju nadbiebrzańskich mokradeł i zbierający laury ośrodek turystyczny. To tu zakotwiczył Henryk Bartlewski po latach pracy na kontraktach w Afryce i budowaniu w centralnej Polsce kapitalizmu na własną ręką i ryzyko. Maryla Pawlak-Żalikowska
Nic nie było dla mnie taką szkołą życia, jak pobyt w Afryce. I nic nie dało mi takich pieniędzy, jak moja własna fabryka poliuretanowych spodów do butów - mówi Henryk Bartlewski, dziś właściciel Bartlowizny w Goniądzu.

Był taki moment po odsunięciu od władzy króla Idrisa, gdy do władzy dochodził Muammar Kadafi, że zostaliśmy na pustyni sami. Trzydziestu Polaków bez niczego, z jedzeniem włącznie.

Do ambasady w Trypolisie było daleko i trzeba było sobie jakoś radzić - wspomina Henryk Bartlewski koniec lat 60., gdy jako niespełna trzydziestoletni inżynier-budowlaniec pracował w Libii na jednym z wielu kontraktów. - Wpadłem na pomysł, co zrobić: wykupiliśmy wtedy chyba cały cukier w Bengazi i... pędziliśmy bimber. W Libii panowała prohibicja, ale nasz produkt świetnie się sprzedawał... Gdyby nie to, nie wiem, jak byśmy przeżyli te półtora do dwóch miesięcy.

Na tych kontraktach młody budowlaniec zwiedził prawie całą Afrykę. - Nie bałem się fizycznej pracy i często budziło zdziwienie, gdy ja, inżynier, wsiadałem do koparki, betoniarki czy potężnego dźwigu - opowiada. - Po ukończenia studiów na Politechnice Warszawskiej wręcz dążyłem do tego, aby pracować jako majster. Poznać fach od strony praktycznej, a nie tylko przekładać papierki.

Pierwszy interes rozkręcił na studiach

A zaczęło się tak, że w 1962 roku trafił do stolicy za starszym bratem Zdzisławem. Rodzice mieli gospodarstwo rolne w Goniądzu i nie bardzo mieli z czego finansować studia synów. A Henryk poza inżynierią lądową uczył się jeszcze architektury.

- Trzeba było jak wielu innych zarabiać w spółdzielni studenckiej przy myciu okien, klatek czy ścian w fabrykach. Tyle, że ja nie chciałem zarabiać na jakąś spółdzielnię, Założyłem własny cichy, nierejestrowany interes: załatwiałem zlecenia i pracowaliśmy z kolegami na siebie - przedsiębiorcze zacięcie jak widać szybko ujawniło się w Henryku Bartlewskim. - Dzięki temu miałem też za co kupować stare meble czy zegary na targach staroci. To zawsze było moje hobby. No i proszę sobie wyobrazić, że już na 2. roku studiów mogłem sobie kupić trabanta! A i jeszcze telewizor Szecherezada - miał ekran chyba na 18 cali, a ważył 80 kilo!

Te zdobycze (poza trabantem i telewizorem oczywiście) trafiły potem na Bartlowiznę, do Gospody Bartla i niestety poszły z dymem w pożarze, jaki strawił część ośrodka w 2009 roku. W popiół obróciło się wtedy 186 zegarów z potężnej kolekcji, której część stoi i wisi jeszcze dziś w gospodzie. Niestety spłonęły wtedy i afrykańskie trofea pana Henryka. Został tylko łeb nosorożca i głowa potężnej antylopy eland.

- Moim zdaniem ewidentnie ktoś pomógł w tym, aby gospoda spłonęła. Ale było, minęło - macha ręką gospodarz Bartlowizny. W zeszłym roku otworzył w miejsce pogorzeliska nowy piękny obiekt - Dwór Bartla. To m.in. dzięki niemu do Goniądza trafiło w tym roku godło Teraz Polska przyznane za ofertę hotelarską i gastronomiczną Bartlowizny. Dwa lata wcześniej tradycyjne wyroby wędliniarskie z tutejszej masarni także zdobyły Teraz Polska.

Ale wróćmy w lata 60. Czas studiowania się skończył. Ustrój nie sprzyjał legalnemu kontynuowaniu rozpoczętych na politechnice prywatnych inicjatyw. Utalentowany absolwent trafił do Kombinatu Miejskiego Śródmieście. Ale nie chciał być gryzipiórkiem. Już wtedy myślał o wyjeździe do pracy zagranicą i udało mu się to dwa lata potem. Pierwszy kontrakt był do Libii. Z Budimeksem. Potem Irak, Kongo, gdzie już był dyrektorem technicznym i szefem laboratoriów przy budowie rafinerii. Potem Mauretania, gdzie zaczynali inwestycję od podstaw, na środku pustyni. Był też w Tanzanii, Kenii, na Wybrzeżu Kości Słoniowej.

Był tam często rodzynkiem wśród kadry zarządzającej - zawziętym na pracę fachowcem między sekretarzami partii czy dyrektorami oddelegowanymi na intratne synekury, jak dziś opowiada.

- Mówiło się kiedyś, że wojsko jest szkołą życia. Dla mnie Afryka była szkołą przetrwania - ocenia pan Henryk. - Spaliśmy czasem w namiotach , a obok łaziły tarantule, czterdziestonóżki, czarne wdowy. Człowiek ze slabym charakterem nie dałby tam rady.

Przedsiębiorca opowiada, że po jakiś dziewięciu latach takiej pracy pojawił się u niego syndrom marynarza, co to cieszy się, gdy suchą stopą stanie na stabilnym gruncie, ale już po chwili się wierci, bo chciałby w podróż. W dal.

Ciągle patrzył kobietom na nogi

- Zauważyłem coś takiego u siebie i w końcu brat mi powiedział: ty po prostu załóż własny biznes. Firma utrzyma cię w miejscu jak nic innego - opowiada właściciel Bartlowizny. - Miałem już odłożone trochę pieniędzy i wróciłem jakoś tak tuż przed wybuchem w warszawskiej Rotundzie. Kiedy to było?

- Zimą 1979 roku - przypominam datę, gdy w wyniku wybuchu gazu zginęło w centrum stolicy blisko 60 osób.

- O właśnie. Założyłem z kolegą firmę w Łomiankach produkującą poliuretanowe spody do butów. Konkretnie szpilki i obcasy. Zrobiłem nawet trzy patenty związane z uszlachetnieniem poliuretanu, aby można go było powtórnie użyć - kontynuuje pan Henryk.

Jakim cudem - przecież był budowlańcem ze skłonnością do architektury? Okazało się, że uczył się sam i poszedł też po pomoc do Instytutu Chemii Organicznej w Warszawie. Niestety, współpraca z kolegą się nie utrzymała - panowie wybrali różne drogi, ale fabryka poliuretanowych podeszw Henryka Bartlewskiego w Ząbkach urosła do rangi lidera branży w kraju i zatrudniała kilkanaście osób.

- Jeszcze tylko w Zakopanem miałem silnego konkurenta. To wtedy zarobiłem największe pieniądze w życiu. To były takie czasy, gdy ciągle patrzyłem kobietom na nogi - śmieje się pan Henryk. - Ale nie te nogi mnie interesowały, tylko buty: jak są dopasowane, jaki dają efekt estetyczny. Podglądałem to podczas wyjazdów do Anglii, Francji, Niemiec... Paradoksalnie przydała się wrażliwość na kształt pogłębiona na architekturze.

Gdy dziwię się, że tak łatwo wyjeżdżał za granicę, od razu rzuca: - Nie, niczego nie podpisywałem. Nie należałem do PZPR. Może ówczesna władza po prostu uznała, że gdybym miał wybrać wolność w innym kraju, to mógłbym to już dziesiątki razy zrobić, gdy jeździłem na kontrakty. Szwajcarzy, Niemcy, Włosi, Jugosłowianie wiele razy proponowali mi pracę u siebie. Ale przecież ja rodzinę miałem tu... w Polsce.

Dobra poliuretanowa passa skończyła się wraz ze zmianami ustrojowymi, z otwarciem rynków. Produkowanie w Polsce spodów przestało być opłacalne, gdy zza granicy można było hurtem je ściągać gotowe, za psie pieniądze.

- To wtedy zachciało się panu wrócić na rodzinne ziemie i otworzyć tu ośrodek? - pytam.
- Nie! Nigdy mi się nie zechciało. Mialem zupełnie inne plany! - mój rozmówca kręci głową. Siedzimy przy potężnym stole konferencyjnym, gdzie z trudem znajdujemy wolny od dokumentów fragment, na którym można chociaż oprzeć ręce. - Chciałem rozwijać na Mazurach siedem chlewni na półtoratysiącu hektarów. Ale po pierwsze tata już umarł, mama została sama i chciała, żeby wrócił w te okolice. A poza tym, wie pani, był czas, gdy robiłem interesy w Rosji, chodziło o metale kolorowe. Zainwestowałem, nie wyszło. Chciałem zwrotu pieniędzy. I wpadła do mnie ekipa. Przystawili pistolet do głowy, pogrozili, co będzie, jakbym jeszcze chciał odzyskać, co moje. A trochę tego było... Koło miliona dolarów. Leksusa zabrali z podwórka, bo im się spodobał. Przyjechałem więc tu, kupiłem tę ziemię - około 3 hektarów ze stawami. Była połowa lat 90.

Dwór pełen pamiątek

- Czy to prawda, że siedziba Tchibo w Markach pod Warszawą stoi na ziemi, która kiedyś należała do pana? - dopytuję Henryka Bartlewskiego idąc tropem życiorysu, który znalazłam w uzasadnieniu wniosku o Złoty Krzyż Zasługi przyznany mojemu rozmówcy. Odznaczenie to podpisane przez prezydenta RP gospodarz Bartlowizny odebrał także w tym roku, w czerwcu, następnego dnia po uhonorowaniu jego ośrodka godłem Teraz Polska.

- To prawda. Gdy zamknąłem fabrykę spodów obuwniczych, otworzyłem potężną firmę budowlaną w Markach pod Warszawą. I nastąpił taki czas, że chciałem to spieniężyć. Znalazłem Tchibo, ściągnąłem do Polski, sprzedałem ten swój teren i wybudowałem im fabrykę. Zainwestowałem znowu w ziemię i tam z kolei teraz jest Ikea, Media Markt itd. - przyznaje mój rozmówca.

Stoimy na pomoście wchodzącym w rozległe nadbiebrzańskie rozlewisko. Za nami Dwór Bartla pełen ściąganych przez lata mebli, z żyrandolami, na których siedzą drewniane stwory. Z ręcznie robionymi meblami i dziesiątkami zegarów. Na jednej ścianie pod sufitem stoi kareta. Obok niewielka drewniana skrzyneczka.
- To kołyska, w której usypiała mnie mama - uśmiecha się lekko Henryk Bartlewski.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna