MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kobiety weterynarki nie chcą leczyć tylko kotków i chomików

Helena Wysocka
Izabela Laszczyńska bardzo lubi koty i psy, ale fascynuje się końmi. Od dziecka.
Izabela Laszczyńska bardzo lubi koty i psy, ale fascynuje się końmi. Od dziecka. H. Wysocka
Gdy podczas kastracji ogier zaczął się wybudzać, rolnicy w popłochu rzucili się do ucieczki, a doktor Iza Laszczyńska tylko mocniej ścisnęła kleszcze i robiła swoje. Od tego czasu we wsi zaczęli traktować ją poważniej. Niektórzy mówili nawet, że "doktorka ma jaja".

Ale wcześniej nie było łatwo. - Pokutuje bowiem przekonanie, że kobiety są od kotów i chomików, a duże zwierzęta powinni leczyć mężczyźni - mówią suwalskie wetery-narki. - Skąd to się wzięło, nie wiadomo. Przecież nie trzeba siły, by zrobić zastrzyk. I dodają, że w tym fachu potrzebny jest przede wszystkim dryg.

W województwie podlaskim pracuje kilkuset weterynarzy. Na palcach obu rąk można policzyć panie, które zajmują się dużymi zwierzętami. Do tego grona zaliczają się Izabela Laszczyńska i Ewa Borejszo, która - jak żartuje - w ostatnich latach zaczęła "schodzić na psy". Przede wszystkim dlatego, że czasy, gdy weterynarz zajmował się wszystkimi gatunkami, od chomika po słonia, już minęły. Aby być dobrym lekarzem, trzeba się specjalizować. To wcale nie oznacza, że doktor Borejszo ominie cierpiącą krowę, czy kozę. Wręcz przeciwnie.

- Czasem przychodzą ludzie z okolicznych wsi, proszą o pomoc - przyznaje. - Trudno bym odmówiła. Zresztą, w wielu przypadkach paniom jest lżej niż panom. Mamy drobniejsze dłonie i np. łatwiej rozwiązujemy porody u świń, czy kóz.

Borejszo obala pogląd, że duże zwierzęta są mniej bezpieczne, niż małe.

- Pies też może ugryźć, a kot podrapać - zauważa. - Weterynarze, którzy boją się zwierząt i ich nie lubią, powinni zmienić zawód.

Koniarze próbowali ją zniechęcić

Izabela Laszczyńska bardzo lubi koty i psy, ale fascynuje się końmi. Od dziecka.

- W rodzinnej wsi była stajnia - wspomina. - Mogłam siedzieć tam bez przerwy i patrzeć na zwierzęta. Gdy miałam osiem lat, zaczęłam brać lekcje jazdy konnej.

Mniej więcej wtedy postanowiła, że będzie lekarzem weterynarii. Nie chciała bowiem tylko patrzeć na konie, ale też je leczyć. Przyznaje, że znajomi koniarze próbowali ją zniechęcić do życiowych planów.

- Mówili, że kobieta nie nadaje się do tego fachu - opowiada. - Ale postawiłam na swoim.

W zawodzie pracuje od trzech lat. Początki były bardzo trudne. Nie ze względu na brak wiedzy, czy zwierzęta. Kłody pod nogi rzucali ludzie. Patrzyli na młodą, szczupłą weterynarkę z ogromnym dystansem. Powątpiewali, czy da sobie radę. Czasem uprzedzali, że zwierzę jest niepokorne.

- Lubię takie - śmieje się weterynarka. - Jeszcze nie zdarzyło się, bym nie podeszła do jakiegoś konia.

Choć niektóre sytuacje były groźne. Np. kiedyś w gospodarstwie agroturystycznym kastrowała ogiera, na stojąco. Podczas zabiegu zwierzę wzbudziło się, zaczęło się szarpać. Panowie, którzy mieli przytrzymać konia, przestraszyli się.

- Nie mieliśmy wyjścia, trzeba było zrobić swoje - opowiada. - Bałam się. Nie, nie o siebie. Nie boję się zwierząt. Martwiłam się o to, by nie wypuścić z rąk kleszczy. Udało się.

Innym razem pojechała do gospodarstwa, w którym dwóch mężczyzn nie radziło sobie ze źrebakiem. Nie mogli założyć mu kantaru. Weterynarce zajęło to kilka minut.

- Konie nie są wredne - zapewnia Laszczyńska. - Chyba, że człowiek wyrządził im jakąś krzywdę. Wtedy na jego widok są przerażone.

Rok temu podjęła pracę w podsuwalskim Mikołajewie, gdzie znajduje się stadnina. Młoda lekarka ma pod opieką ponad stu "pacjentów". Na brak pracy narzekać nie może. Bodajże najwięcej zajęć ma w okresie inseminacji oraz wyźrebień. Zdarza się, że spędza noc w stajni, a kolejnego dnia odbiera następne porody. Ale nie narzeka.

- Cieszę się, że mogę robić to, co lubię - mówi.

Hodowla rządzi się swoimi prawami. Zwierzęta są pod opieką weterynaryjną non stop. Może więc bardzo szybko postawić diagnozę i rozpocząć leczenie. To ułatwia terapię. Ale nie wszystko jest przewidywalne.

- Niedawno mieliśmy bardzo ciężki poród - wspomina pani Iza. - Źrebak był zawinięty, musiałam nieźle się natrudzić, by go odkręcić.

Skąd wzięła na to siły, nie potrafi powiedzieć.

- Następnego dnia byłam cała obolała - śmieje się. - Ale, cóż tam. Najważniejsze, że udało się ocalić klacz.

Mięśnie się nie liczą

Ewa Borejszo zaczynała w zupełnie innych czasach. W zawodzie pracuje bowiem 21 lat. Mówi, że od dziecka interesowała się różnymi stworzonkami. Hodowała patyczaki, liszki i przynosiła do domu martwe, znalezione w lasach ptaszki, by je wypychać.

- W ostatniej klasie licealnej zdecydowałam, że zostanę weterynarzem - wspomina.

Na praktykę trafiła do suwalskiej lecznicy. I tutaj pracuje do dzisiaj. Z uśmiechem wspomina różne, dotowane przez rząd akcje, choćby odgzewiania. Weterynarze jeździli od gospodarstwa do gospodarstwa, by preparatem smarować grzbiety krów. Niektórzy żartowali, że właśnie w takich sytuacjach najlepiej sprawdzają się kobiety. Natomiast do leczenia zwierząt gospodarskich urodzonymi fachowcami są mężczyźni. Tak powszechnie uważano.

- Rolnicy niechętnie nas przyjmowali - przyznaje Borejszo. - Czasem śmiali się, gdy przyjeżdżałam odebrać poród u krowy, czy konia. Nie wierzyli, że dam radę. Nie raz pytali, czy jeszcze ktoś dojedzie, jakiś mężczyzna-weterynarz...

Niechętnie nawet pokazywali chore zwierzęta. Zmieniali zdanie, gdy krowa z porażeniem okołoporodowym po pół godzinie od podania zastrzyku wstawała i zaczynała żuć.

Weterynarka mówi, że w tym fachu liczą się nie mięśnie, ale dryg i trafna diagnoza. Nie bez znaczenia jest też czas. Dlatego pani Ewa zimą, gdy samochód zawieszał się na śnieżnych zaspach, przypinała narty.

- Nie znam drugiej tak oddanej zwierzętom lekarki - przyznaje Grzegorz Gorlo, suwalski weterynarz. - Zrywała się w środku nocy i jechała na jakąś zapadłą wieś, by pomóc chorej krowie, albo odebrać poród.

Ewa Borejszo mówi, że nigdy nie bała się o swoje bezpieczeństwo. No, może raz, ale nie w oborze, tylko w lecznicy. Otóż kiedyś w środku nocy ktoś zaczął walić do drzwi. Gdy wyjrzała na podwórze, stojący przed budynkiem mężczyzna wyciągnął w jej kierunku okrwawioną rękę.

- Trzymał jakiś skrawek mięsa- mówi. - Nogi mi się ugięły. Pomyślałam, że ten gość kogoś zabił. Dopiero później okazało się, że to myśliwy, które z upolowanego dzika wyciął kawałek mięsa i przyniósł je na badanie.

Od kilku lat pani Ewa specjalizuje się w leczeniu zwierząt towarzyszących, głównie psów i kotów. Wybór tłumaczy tym, że zmieniła się specyfika gospodarstw. Rolnicy mają duże hodowle, podpisują umowy z lekarzami. - Powstają kliniki dla zwierząt, super wyposażone sale operacyjne - dodaje lekarka. - Dziś nikt już nie biega ze skalpelem po polu.

Weterynarki nie ukrywają, że ich praca do łatwych nie należy. Wymaga wielu wyrzeczeń, niesłychanej wrażliwości i odporności. Nie raz ze stajni, czy obory lekarki wracają utytłane w gnoju. Nie raz ocierają łzy, gdy przegrywają walkę o życie zwierzęcia. Albo widzą, że jest one źle traktowane, że świnie mają druty w ryjach, a w krowie szyje wcinają się łańcuchy. A mimo to, nie wyobrażają sobie innego zajęcia.

- Satysfakcja jest ogromna, choć niejednokrotnie uczucia pacjenta do pani doktor są dalekie od wdzięczności - śmieje się Ewa Borejszo.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna