Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lepsze nic niż Rydz

Piotr Biziuk
Samolot hitlerowski nad Białymstokiem. Wrzesień 1939.
Samolot hitlerowski nad Białymstokiem. Wrzesień 1939.
Wojna z Niemcami w 1939 roku była nie do wygrania. Swoją skórę sprzedaliśmy jednak za tanio. Być może, gdyby Wehrmacht ugrzązł w Polsce na kilka miesięcy, a nie tygodni, wypadki potoczyłyby się inaczej.

Motti to po fińsku sterta drewna. Drwale za każdą zebraną taką wiązkę dostają pieniądze. Zazwyczaj wędrują po lesie, zbierają jedną motti i ruszają dalej po kolejną. W styczniu 1940 roku zaczęto tak określać sowieckie jednostki, które okrążone podczas wojny zimowej w Karelii wytłuczono bezlitośnie. Sztuki tej dokonali prości fińscy drwale, którym dano do ręki karabiny, a na nogi założono narty.

Podczas wojny zimowej bolszewicy stracili (według oficjalnych danych) 127 tysięcy zabitych i zaginionych. Nieoficjalnie było tego kilka razy więcej. Finowie przegrali co prawda wojnę i stracili Karelię, ale udało im się obronić niezależność. A dokonali tego mimo niesamowitej dysproporcji sił. Sowieci mieli cztery razy więcej żołnierzy, tysiąc razy więcej czołgów, 24 razy więcej samolotów. "Na papierze" powinni zetrzeć swoich przeciwników w try miga.

Pobili nas na raty
Dlaczego tekst, który ma traktować o kampanii wrześniowej, zaczynam od wzmianki o wojnie zimowej? Bo mimo wielu różnic (jak choćby warunki klimatyczne czy walki w wąskim i umocnionym Przesmyku Karelskim, a nie na otwartych przestrzeniach Niziny Polskiej) Finowie pokazali, że rozsądna obrona może tak wykrwawić przeciwnika, że zaboli. Drwale nie sprzedali swojej skóry tanio, tymczasem Polacy w 1939 roku dali się pobić w sposób, o jakim Niemcy mogli sobie zamarzyć. A pogruchotali nas na raty.

Zaczęło się pod Częstochową. W nocy z 2 na 3 września polska 7. Dywizja Piechoty, zagrożona okrążeniem, dostała rozkaz odwrotu. 3 września około godziny 10 generał Janusz Gąsiorowski rozłożył się na postoju, by obejrzeć mapy i wydać dalsze dyspozycje podległym jednostkom. Wtedy doszły go odgłosy walki. To oddziały dwóch niemieckich dywizji (2. i 3. lekkiej) uderzyły na tyły i środek polskiego ugrupowania. Po godzinie Gąsiorowskiemu został już tylko odwód. Przebijanie się, łącznie z walką na bagnety, przy całym heroizmie żołnierzy, zakończyło się katastrofą. 4 września Gąsiorowski został wzięty do niewoli. Istniało niebezpieczeństwo, że w ręce niemieckie wpadły szyfry do rozmów juzowych. Z tego też powodu polscy wojskowi, wysyłając rozkazy, zaczęli używać specyficznego kodu. Na przykład "kopnięcie bydlęcego języka" oznaczało uderzenie na Ozorków, a na miano "wyścigowca" zasłużył sobie dowodzący Nowogródzką Brygadą Kawalerii generał Władysław Anders.

Właśnie po 3 września Niemcy mogli się bez problemu wlewać w 100-kilometrową lukę między armiami "Łódź" i "Kraków". "W moim przekonaniu w tym dniu przegraliśmy możność prowadzenia dalszej wojny" - zanotował później pułkownik dyplomowany Józef Jaklicz, zastępca szefa Sztabu Głównego.

Później było już tylko gorzej. Do 6 września nie było już 19. i 29. Dywizji Piechoty pobitych pod Piotrkowem, 8 września w niebyt odeszła 13. DP broniąca Tomaszowa Mazowieckiego. Droga na Warszawę stała przed Niemcami otworem. Tylko na odcinku Częstochowa - Warszawa w ciągu tygodnia Polacy stracili, licząc z grubsza, 70 tysięcy ludzi, 200 dział polowych, 100 armat przeciwpancernych i 1800 rkm-ów. Resztki rezerwowej Armii "Prusy" pogruchotano na raty pod Iłżą. Gdy 9 września rano niemieckie czołgi ruszyły do natarcia, polska piechota broniła się jeszcze, jednak pojawienie się na niebie kilku samolotów, które ostrzelały wycofujących się, wywołało panikę. 12. Dywizję Piechoty trzeba było rozwiązać. "Porobić zbiórki, ogłosić żołnierzom niemożliwość dalszej walki, powyjmować zamki z dział i poniszczyć sprzęt nie dający się zabierać, konie wyprządz i rozpuścić, sztandary zabrać i zabezpieczyć. Przybijać się drobnymi oddziałami za Wisłę" - brzmiał ostatni rozkaz. "Pobici zostaliśmy kawałkami, każda armia odrębnie, po kolei" - zauważył trafnie płk Jaklicz.

Broniąc koniecznych obszarów
Błąd pierwotny polegał na planie, a raczej na jego braku. Minister spraw wojskowych generał Tadeusz Kasprzycki zabrał latem 1939 r. do Paryża wytyczne, napisane prawdopodobnie ręką samego marszałka Rydza-Śmigłego. "Zadając Niemcom jak największe straty, broniąc pewnych koniecznych dla prowadzenia wojny obszarów, wykorzystując nadarzające się sposobności do przeciwuderzeń odwodami, nie dać się rozbić przed rozpoczęciem działań sprzymierzonych na Zachodzie. (...) Po zaangażowaniu się sprzymierzonych w sposób zdecydowany i poważny, gdy nacisk niemiecki na froncie polskim osłabnie, będę działał zależnie od położenia" - głosił dokument. "Gdyby ta myśl przewodnia wpadła w ręce Niemców, wyrzuciliby ją do kosza" - podsumował krótko pułkownik dyplomowany Aleksander Pragłowski, podczas kampanii wrześniowej szef sztabu Armii "Łódź".

W istocie więc plan polski opierał się na nadziei, że Francuzi i Anglicy ruszą na Niemców. Ci zaś, schowani za Linią Maginota, toczyli drole de guerre, dziwną wojnę. Wiosną 1940 roku musieli za to zapłacić. Dziś można się z tego śmiać, opowiadając dowcipy o tym, że czołgi francuskie mają pięć biegów, w tym cztery wsteczne.

Właśnie kordonowe ustawienie polskiej armii wzdłuż granic, tak aby dowieść sojusznikom, że Polska armia walczy, było praprzyczyną takiej klęski. Cóż, Rydz zwany Śmigłym liczył przede wszystkim na pomoc Francuzów, zapomniał zaś o tym, że warto liczyć przede wszystkim na siebie.

Bierny, choć wierny
Katastrofalna okazała się też decyzja stawiania na BMW (bierny, mierny, ale wierny). "Śmigły, wiedząc o swym braku wiadomości z zakresu strategii i organizacji wojskowej, starał się pozbyć wszystkich wykształconych ludzi, aby nie wykazać swego nieuctwa. Mianował pierwszym oficerem Sztabu Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych człowieka (Wacława Stachiewicza - przyp. red.), który posiadał zaledwie dwuletni staż dowódcy kompanii na froncie oraz jedenaście lat pracy na stanowisku kierownika działu mobilizacyjnego w Ministerstwie Spraw Wojskowych, następnie rok dowodził dywizją i bezpośrednio potem stawał się szefem Sztabu Naczelnego Wodza, na wypadek wojny" - nie miał litości generał Leon Berbecki, komisarz Pożyczki Obrony Przeciwlotniczej. Właśnie sanacyjni generałowie we wrześniu 1939 r. - mówiąc kolokwialnie - dali ciała. Stefan Dąb-Biernacki ("przestępca wojenny, który bez bitwy pozwolił na rozbicie swojej armii" - jak określił go podwładny) opuścił kierowaną przez siebie Armię "Prusy", później zaś dostał dowództwo całego Frontu Północnego. Pod Tomaszowem Lubelskim ulotnił się po raz drugi w cywilnym ubraniu. Szef Armii "Łódź" generał Juliusz Rómmel po lotniczym bombardowaniu zjawił się nagle w stolicy. Zamiast sądu wojennego został mianowany dowódcą Grupy Armii "Warszawa". Niejaki Fabrycy Kazimierz (też generał), zasłaniając się chorobą, porzucił Armię "Małopolska" i uciekał tak, że znalazł się dopiero we Lwowie.

Wojna z Niemcami w 1939 roku była nie do wygrania. Można ją było jednak przegrać tak, żeby faszystów zadek zabolał. Tymczasem wzorem armii austriackiej walczącej z Napoleonem mogliśmy zaśpiewać: "Bo taką naturę od Boga już mamy, że w d... bierzemy i nic nie gadamy".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna