Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Madziar na Kurpiach

Jarosław Jabłoński [email protected]
Gabor Lorinczy często zagląda na łomżyński cmentarz. Odwiedza grób ojca, z którym przybył do Polski pod koniec lat 40.
Gabor Lorinczy często zagląda na łomżyński cmentarz. Odwiedza grób ojca, z którym przybył do Polski pod koniec lat 40. J. Jabłoński
Urodził się na Węgrzech, ale wychował w Polsce. I to właśnie tu, nad Narwią, czuje się sobą i u siebie. Pokazuje to w swoich albumach fotograficznych. Właśnie ukazał się kolejny, "Łomża i okolice".

Dziwne. Moje życie to ciąg dziwnych historii. Nie umiem ich wyjaśnić… Już obecność Węgra nad Narwią sama w sobie jest dość niesłychana. Ale to chyba najmniejszy z dziwów, jakie mnie dotyczą - uśmiecha się Gabor Lorinczy, fotografik, autor pierwszego przekrojowego albumu o Łomży, ale też Honorowy Kurp, Zasłużony dla Kultury Polskiej… Aż pierś ciąży od tych polskich tytułów i medali.

Być, gdzie inni nie byli

Spotykam Gabora w Wielki Czwartek. Właśnie wyszedł z łomżyńskiej katedry, gdzie fotografował księży podczas mszy krzyżma świętego. Było ich kilkuset. Te zdjęcia trafią do kolejnego albumu. Gabor jest rozemocjonowany i triumfujący.

- Wszedłem na ambonę. A ta zarezerwowana jest dla specjalnych gości, na przykład dla biskupa Józefa Michalika, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski czy naszego pasterza biskupa Stanisława Stefanka. Widziałem te strofujące mnie spojrzenia duchownych… Cóż, fotografia wymaga też poświęceń - Gabor poprawia okulary i próbuje zmienić temat. - Są miejsca, z których nikt do tej pory zdjęć nie robił i o to też chodzi w fotografii, żeby pokazać coś z nowej perspektywy - usprawiedliwia swoje "świętokradztwo".

Wskazuje na okładkę albumu "Łomża i okolice", którą ilustrują wyjątkowe panoramy miasta. Je też wykonał z miejsca, gdzie nie dotarł żaden fotograf. Takich zdjęć jest w albumie więcej.
Schody do serca miasta

Osią fotograficznej pracy Gabora są schody. One nie zmieniły się od kilkuset lat. To najstarszy element architektury Łomży. Prowadzą z miasta aż nad Narew.

- To niemi świadkowie wielokulturowości tego miejsca. Po nich schodzili Polacy, Rosjanie, Żydzi, ludzie najróżniejszych wyznań, którzy tu żyli. Oni też znaleźli się na zdjęciach, bo współtworzyli historię. Bez nich nie byłaby to ta sama Łomża - Gabor wyjaśnia czym się kierował tworząc fotograficzną historię grodu nad Narwią.

Gabor Lorinczy swoją drogę do Łomży zaczął w 1941 r. w Satoraljaujhelyi, w węgierskiej części Siedmiogrodu, gdzie przyszedł na świat. Tam zawędrowała, pochodząca ze Śniadowa Irena Wiśniewska, córka oficera Korpusu Ochrony Pogranicza, pracującego wówczas na granicy polsko-rumuńskiej. W 1940 r. jechała pociągiem do obozu internowanych.

Wraz z innymi kobietami wysiadła na stacji, żeby napić się wody. Tam natknęła się na Garyfasza (czyt. dziarfasza) - artystę malarza, absolwenta Akademii Sztuk Pięknych w Budapeszcie i Monachium. Rozmowa toczyła się na… migi. To wystarczyło, by Węgier wariacko zakochał się w urodziwej Polce. Irena ruszyła do obozu, a Garyfasz niedługo później za nią. Zaraz był ślub, a rok później pojawił się Gabor.

- Mama postanowiła wrócić do Polski, tylko ze mną. W 1947 roku dotarliśmy do Śniadowa. Nie mieliśmy żadnych dokumentów i po dwóch miesiącach miejscowe władze kazały nam wracać, skąd przyjechaliśmy. I znowu wylądowaliśmy na Węgrzech. Ojciec siedział w więzieniu za rysowanie karykatur przywódców komunizmu… Po wyjściu na wolność chciał jechać do Szwajcarii, ale mama powiedziała: "nie". W 1949 roku już w trójkę zameldowaliśmy się w Polsce… - wspomina Gabor.

Węgier tylko na papierze

Nie umiał nawet słowa po polsku, ale uczył się szybko. Głównie od miejscowych rolników, którzy żartowali sobie z dzieciaka podrzucając mu co pikantniejsze słówka.

- Lubiłem się chwalić przed mamą, czego się nauczyłem. Kiedy zaczynałem kląć, wściekała się strasznie - wspomina.

Gabor do dziś z matką rozmawia po węgiersku. Jednak Węgra w nim zostało niewiele.
- Jest takie polskie powiedzenie: "Nie ta matka, co urodziła, ale ta, co wychowała". I tak się czuję. Tu spędziłem praktycznie całe swoje życie. Nie mam potrzeby przebywania z Węgrami ani podkreślania swojej madziarskości. Dzwoniono do mnie z ambasady węgierskiej, żebym się zaprezentował jako ich krajan, a ja nie umiałem im powiedzieć, że moja węgierskość nie jest na sprzedaż, że siedzi zbyt głęboko, bym ją umiał eksponować - wyznaje Gabor. - Przyznaję się jednak, że w ostatnim spisie powszechnym, w rubryce "narodowość" wpisałem: węgierska.

Gabor osiadł na Kurpiach. Z tym zresztą też się wiąże dziwna historia. Fotografik pokazuje mi herb rodowy, którym się pieczętował jego węgierski pradziad. Jest niemal identyczny jak herb Łomży. W obu jest jeleń skaczący przez kamienie.

- No i jak ja mam to wytłumaczyć? - pyta z przekąsem Lorinczy. - Musiałem zostać Kurpiem. To się już nie zmieni.

Wiara bez pośredników

Album o Łomży to dotychczas największe dzieło łomżyńskiego fotografika. Gabor się dziwi, że do tej pory nikt nie stworzył czegoś podobnego, chociaż ziemia łomżyńska miała i ma wielu znakomitych twórców.
- Ten fotograficzny przewodnik zbudowałem na trzech fundamentach - mówi mistrz. - Poza wielokulturowością było to uduchowienie i przyroda. A tę emocjonalną podróż zaczynam od miejsca,
gdzie zaczęła się sama Łomża - 5 km od miasta, na Wzgórzu św. Wawrzyńca, w miejscu wybudowania pierwszego kościoła parafialnego (jedna z teorii datuje budowlę na XI wiek i mówi o założycielu świątyni Brunonie z Kwerfurtu - przyp. aut).

Gabor wiarę zawdzięcza ojcu, który potrafił się modlić trzy godziny dziennie. Pracował w klasztorze łomżyńskich kapucynów - malował i konserwował obrazy. Do dziś jego malowidła zdobią miejscowe kościoły. W katedrze możemy zobaczyć postacie św. Antoniego i św. Maksymiliana Kolbe. Nie znalazły się jednak one w albumie o Łomży.

- Nie umiem się modlić do obrazów. Dla mnie nie ma w nich nic ze świętości, bo wiem, że malował je mój ojciec. Na jednym z nich twarz Dzieciątka odzwierciedla moje rysy. I jak mam się modlić, do siebie? - dzieli się swoimi wątpliwościami nasz bohater.

Do Boga Gabor woli się zwracać bez pośredników, chociaż ma swojego przewodnika duchowego. Modli się jednak po swojemu. Sam układa modlitwy. Łatwiej mu gadać z Bogiem, nie wadzi się z nim, nie obraża. Nawet wtedy, kiedy dowiedział się, że ma raka, kiedy odchodził jego ojciec, którego księża nie chcieli pochować. Garyfasz Lorinczy miał jedną wadę: aż trzy żony, a tylko z matką Gabora ślub kościelny. Nie pomogły zasługi dla kościoła,

- Duchowni byli częstymi gośćmi w naszym domu. Nie było w nich nic ze świętości - mieli takie same słabości jak zwykli wierni. W pochówku ojca pomógł uproszony, zaprzyjaźniony ksiądz, który pomodlił się nad nim w cmentarnej kaplicy. Mam żal do księży, chociaż przyjaźnię się z biskupem i tak wielu jest ich w moim albumie - Gabor wycofuje się z tego trudnego tematu. - Nie chcę nikogo urazić. Szanuję ludzi i naprawdę wierzę w Boga.

I Bogu dziękuje za wszystkie dziwy, które go spotykają.
- Moja matka ma 87 lat. Już nie chodziła, a karmiona była przez sondę. Wszystko wskazywało, że przed nią ostatnia droga. Poprosiłem biskupa o namaszczenie. W trakcie tego spotkania mama nagle pocałowała duchownego. Tylko jako mężczyznę. Dwa tygodnie później stanęła na nogi, zaczęła samodzielnie jeść. Tego też nie umiem wytłumaczyć. Może przypadek? - zastanawia się 70-letni fotografik.

Nagle spogląda na zegarek. Jest 14.14.
- I to nie jest dziwne? Cały czas mnie coś takiego spotyka - wzdycha.

Randki z naturą

- Kocham życie. Życie to moja miłość. Uspokaja mnie optymizm. A cudem jest przyroda - wyznaje Gabor. - Kiedy zaczynam plener, klękam i dziękuję Bogu za wschód słońca, za zachód, za przemianę kijanki w żabę. Wiem, że to wszystko można wytłumaczyć, ale widzę w tym tajemnicę, chcę widzieć w tym boską magię. Ktoś musiał to tak pięknie urządzić. Dlatego tak dużo zdjęć przyrody w moim albumie, pięknej kurpiowskiej przyrody, z którą umawiam się na randki.

Gabor ucieka do natury. Wiele lat mieszkał na Kurpiowszczyźnie w Dobrymlesie. Gdy wrócił do Łomży, zamieszkał na wzgórzu, z którego widok uzależnia... To widok rozlewisk Narwii u stóp panoramy miasta. Swój dom nazywa amboną. Bo z niego może polować z aparatem, tam materializuje swoją wrażliwość.
Nie miał drygu do pędzla, jak jego ojciec.

- Pokochałem fotografowanie. Zaczęło się od tego, że jako dzieciak znalazłem u taty leicę (wówczas aparat marzeń wielu miłośników fotografii - przyp. aut.) i od początku te zdjęcia zaczęły mi wychodzić. Jak się robi dobre zdjęcia? Fotografii nie ma na zewnątrz, jest w nas. A zdjęcia robi się mózgiem i trochę trzeba mieć szczęścia - uśmiecha się Lorinczy i serwuje mi kolejną niesamowitą historię.
Zaczaił się na czarne bociany. Jedne z najbardziej nieufnych zwierząt. Siedział w krzaczorach już kilka dni, kiedy pod nieobecność skrzydlatych rodziców z gniazda wyfrunęły młode. Lądowanie urządziły sobie przed zdziwionym Gaborem.

- To trwało kilka dni. Młode przylatywały do mnie i pozowały. Odciągnęła je dopiero matka, kusząc jedzeniem. Nigdy wcześniej ani później nie byłem tak blisko tych niesamowitych ptaków - zachwyca się. - Mógłbym się podzielić nie jedną taką historią o przyrodzie.

Te "okolice" z tytułu gaborowego albumu to chyba najpiękniejsza część albumu. Są jak obrazy wymalowane światłem zachodzącego słońca. Namiastką szczęścia i tajemnicy w zasięgu wzroku, którą Gabor dzieli się z każdym z nas. I to rzeczywiście dziwne uczucie, które już nie spotyka autora, ale za jego sprawą - każdego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna