Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Niesamowity dzielnicowy z Nowego Miasta

Urszula Bisz
Marek Jarocki zawsze nosi przy sobie coś dla dzieci, np. plan lekcji z pieskiem, na którym jest instrukcja, jak zachowywać się w razie ataku czworonoga
Marek Jarocki zawsze nosi przy sobie coś dla dzieci, np. plan lekcji z pieskiem, na którym jest instrukcja, jak zachowywać się w razie ataku czworonoga
Oddał się w ręce policji bez szemrania. No, skoro dzielnicowy mu kazał...

Młodzież na białostockim osiedlu Nowe Miasto wypisuje na klatkach schodowych brzydkie słowa pod adresem dzielnicowego. On się nie obraża. Twierdzi, że dzięki temu wie, że go znają.

Gdy ruszał plebiscyt na najpopularniejszego dzielnicowego w województwie podlaskim, ówczesny rzecznik podlaskiej policji Jacek Dobrzyński powiedział w radiu, że dzielnicowy jest jak yeti: wszyscy wiedzą, że jest, ale nikt nie wie, jak wygląda.

- Ze mną jest inaczej - śmieje się Marek Jarocki, dzielnicowy pracujący na osiedlu Nowe Miasto w Białymstoku. - Na mojej dzielnicy wszyscy wiedzą, że jestem i kim jestem. Nie jestem anonimowy, nawet jeżeli ubiorę się w cywilne ubrania, mieszkańcy mnie rozpoznają.

Jarocki jest dzielnicowym od dwóch lat. Jego rewir to dokładnie: ul. Dubois (nr parzyste), Paderewskiego, Pułaskiego (nr nieparzyste od 85 do końca i nr parzyste od 92 do końca), Rzymowskiego (nr nieparzyste od 19 do 23 i nr parzyste od 30 do 40). To dość duża dzielnica. Mieszka tam ponad 7 tysięcy mieszkańców. Dzielnicowy większość z nich dobrze zna.

Można pomyśleć, że kiedy tak mówi, to się przechwala. Ale w momencie, gdy razem z nim wychodzimy na ulice Nowego Miasta, wiemy, że miał rację. Co chwilę słychać: "Dzień dobry, dzień dobry"... Tydzień temu, w czwartek przed południem, wyruszyliśmy na wspólny patrol.

Oferuje się z pomocą, ale poczty nie przynosi
Dzielnicowy Jarocki mówi "dzień dobry" większości przechodniów. Spora część z nich pierwsza życzy mu miłego dnia. Widać, że ludzie wiedzą, że to ich dzielnicowy. Opowiadają mu o problemach, jakie mają z sąsiadami, o wybrykach młodzieży.

Czasami jednak niektórym zdarza się pomylić dzielnicowego z... listonoszem. Zwłaszcza od czasu, gdy nosi on nowy policyjny mundur.

- Dzień dobry! Ma Pan coś pod "17-stkę"? - pyta starszy pan, który mija nas na chodniku. Dopiero gdy przystaje, zauważa na ubraniu dzielnicowego napis "policja". Widać, że robi mu się głupio i zaczyna się tłumaczyć, że wiek robi swoje, że wzrok już nie ten... Ale dzielnicowy się nie gniewa. Tłumaczy, że to już nie pierwszy raz. Nie dość, że ma taki strój, to jeszcze nosi przy sobie dużą torbę, która "robi" za jego podręczne biuro.

Stara się jak najwięcej pokazywać ludziom, żeby wiedzieli, że jest, że mogą się do niego zwrócić. Dlatego też nie jeździ po swojej dzielnicy radiowozem, chodzi piechotą. Po drodze zawsze można spotkać kogoś, kto ma problem, sprawę do załatwienia...

A z czym zwracają się do niego ludzie?

- Z wieloma sprawami. Niektórzy traktują mnie jak przyjaciela - mówi pan Marek. - Czasami dzwonią, bo... zepsuła im się lodówka.

Gdy problem jest poważniejszy, mieszkańcy umawiają się z dzielnicowym w jego punkcie przyjęć przy ul. Dubois 21. Tutaj na spokojnie i bez świadków mogą porozmawiać z nim ci, którzy podejrzewają, że w mieszkaniu obok dochodzi do przemocy w rodzinie. Tu mogą opowiedzieć mu o swoim strasznym małżeństwie bite przez mężów żony, tu mogą wypłakać się doświadczające przemocy dzieci. Zdaniem Jarockiego, to właśnie przemoc domowa jest największym problemem na jego osiedlu.

- Sprawdzamy wszystkie zgłaszane nam problemy i staramy się pomóc - zapewnia dzielnicowy.

"Na dzielnicy" jest mnóstwo pracy. Trzeba zatroszczyć się o młodzież i dzieci. Dlatego wraz z dzielnicowym odwiedzamy okoliczne sklepy, by tam przykleić plakaty przygotowane w ramach policyjnej akcji: "Pozory mylą, dowód nie".

- Przecież my zawsze sprawdzamy dowody przy sprzedaży alkoholu - zapewniają dzielnicowego i nas ekspedientki.

- A przy sprzedaży papierosów - pyta Jarocki.

- To tak też trzeba? - pyta zdziwiona kierowniczka jednego z osiedlowych sklepów spożywczych.

Z "elementem" też się trzeba zaprzyjaźnić
Większość "sklepowych" bez problemów pozwala na zawieszenie plakatów w swoich punktach. Przy okazji rozmawiają o problemach, jakie mają ostatnio na osiedlu, o tym, kto i gdzie rozrabiał, a kto próbował ukraść coś ze sklepu.

- Był u nas ostatnio taki jeden z Bema. Nie wiem, jak się nazywa - żali się sprzedawczyni.

- Taki misiowaty, kulejący, wytapetowany? - domyśla się dzielnicowy.

Policjant stara się zapamiętać wszystkich na swojej dzielnicy, ale przede wszystkim tych, z którymi są problemy. Musi być zorientowany na bieżąco, co się z nimi dzieje, gdzie przebywają.

- Do dziewczyny idziesz - pyta gibającego się na boki młodzieńca w dresowej bluzie i kapturze zaciągniętym na oczy, którego mijamy na ulicy.

- Taaa - zwięźle odpowiada zainteresowany.

To jednak wystarczy, bo w razie czego, dzielnicowy wie, gdzie go szukać. "Gibający" niedawno wyszedł z więzienia, więc lepiej jest mieć go na oku.

Kolejnego przedstawiciela "podejrzanego elementu" próbujemy zastać w mieszkaniu, by wręczyć mu wezwanie do sądu. Mimo że wcześniej umówił się z dzielnicowym na to spotkanie, nie ma go w domu. Przy okazji rozmawiamy z jego sąsiadką. Ta to ma dopiero "skaranie boskie z sąsiedztwem". Mieszka drzwi w drzwi z mężczyzną, który pół życia spędził w więzieniu, a na co dzień nie stroni od kieliszka. Naprzeciw niej zaś mieszkają Romowie. Ilu? Tego nie wie nikt. Zajmują 80-metrowe mieszkanie na ostatnim piętrze w bloku komunalnym. Już w samym przedpokoju stoją trzy łóżka, a im głębiej się wchodzi do mieszkania, tym większy tłok.

To jeszcze nie byłby problem, gdyby nie fakt, że większość z nich jest - delikatnie określając - rozrywkowa. Zwłaszcza ojciec rodziny. Ten potrafi np. o godz. 4 wyjść na balkon i śpiewać na całe gardło. Pozostali zresztą też nie należą do cichych. Dlatego niejednej nocy ich sąsiedzi muszą wysłuchiwać śpiewów przy akompaniamencie akordeonu. Czasami towarzyszą temu tańce. Tego dnia, gdy my odwiedziliśmy okolicę, u Romów było akurat spokojnie.

Nawet zatrzymanie nie jest aż tak straszne
Gdy nie zastaliśmy ich sąsiada, mężczyzny, któremu dzielnicowy miał wręczyć wezwanie do sądu, poszliśmy do jego znajomych, którzy mieszkają kilka bloków dalej.

Przyjęli nas bez problemu, wpuścili dzielnicowego do mieszkania jak swego. Ten wręczył jednemu z nich, Jackowi, wezwanie do sądu. Ze wszystkimi porozmawiał o ich problemach zdrowotnych. W trakcie rozmowy... wezwał policyjny radiowóz.

- Jacek ubieraj się. Zaraz po Ciebie przyjadą - powiedział.

- To ja się muszę spakować, panie dzielnicowy - spokojnie odpowiedział zainteresowany.

Nie krzyczał. Nie miał pretensji. Zapalił papierosa. Wypił kilka łyków piwa. Jak powiedział nam później dzielnicowy, przy poprzednich zatrzymaniach nieraz stawiał opór.

- Ewka, idź do mnie, spakuj moje laczki, kilka koszulek, spodnie na zmianę - polecił swojej konkubinie. - A i weź saszetkę z dokumentami.

Zanim przyjechał policyjny patrol, Jacek opowiedział jeszcze dzielnicowemu o swoich obawach związanych z zaplanowaną operacją. Ma raka i w listopadzie miał mieć operację, ale boi się "iść pod nóż".

Jacek trafił za kraty, tak jak powinien. Jakiś czas temu został bowiem wypuszczony z więzienia na przepustkę i z niej nie wrócił. Dlatego był poszukiwany przez policję. A wystarczyło go spokojnie zagadać... Oddał się w ręce policji bez szemrania. No, skoro dzielnicowy mu kazał...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na wspolczesna.pl Gazeta Współczesna